9. Marzę o...

60 4 4
                                    

Przez większość nocy dręczył mnie dziwny koszmar. Dziwna scena której nawet nie byłem głównym bohaterem. Śniło mi się, że biegnę. Przez dłuższy czas biegłem, uginając kolana pod naprawdę szerokim kątem, stawiałem coraz szersze kroki, pokonując coraz większe odległości za jednym razem. Nie pojąłem dlaczego to robiłem, bo nie czułem aby coś mnie goniło, a nigdy przedtem nie miałem podobnej potrzeby, by poprzez wysiłek fizyczny uzyskać jakąkolwiek i dla czegokolwiek ulgę. a spotkałem się z takim właśnie uczuciem. Kiedy w końcu zatrzymałem się w jakimś miejscu, z zaskoczeniem odkryłem, że rozpoznałem dom na wzgórzu i cmentarzysko. Ogromny kamienny anioł, trzymając w dłoni kosę, drugą miał rozpostartą w takim geście, jakby chciał nią nie tyle zaprosić do siebie, co zgarnąć bogu winne dusze ze świata żywych. Personifikacja śmierci, stała przede mną i jakby mnie, obserwując, czekała na to aż tylko powinie mi się gdzieś noga...

Nie wiem o co mogło chodzić, ale przywykłem do dziwnych rzeczy, jakie nawiedzały mnie od czasu do czasu podczas snu. Niemniej jednak, nigdy przedtem nie przejmowałem się takimi głupotami, nawet jeśli wielu wróżbitów przemawiało, za tym, że nie należy bagatelizować tych „wizji".

To ojciec ściągał magomedyków, uważając wytwory mojej wyobraźni, za objawienie. Sądził, że ma w domu do czynienia z kimś niezwykle ważnym w planie Czarnego Pana, cokolwiek miałoby to oznaczać, tymczasem to były raczej puste halucynacje. Nic nie wnosząca do życia paplanina.

Jako dziecko nie sądziłem, że na świecie istnieją bardziej dziwaczni ludzie, no może poza Weasley'ami. Czasem on i jego sługusy żwawo dyskutowali na temat moich „widzeń", uznając mnie za kolejnego szaleńca w typie Nostradamusa, o którym zresztą wspominali nie raz na późniejszych wykładach. Ich działalność nie polegała jedynie na czytaniu moich urojeń, ale także na ich przetwarzaniu. Krótko mówiąc, spotykali się od czasu do czasu w salonie i w akompaniamencie dobrego wina, lejącego się strumieniami z zaczarowanych dzbanów, kontemplowali nad swoimi ostatecznymi wnioskami. Szukali odwołań dla tego, co „zobaczyli", starając się połączyć to w logiczną całość i przełożyć na obraz rychłej przyszłości. Co najlepsze, samych siebie uważali za rękę samego boga i wymierzając sprawiedliwość zgodnie z „przepowiedniami", które akurat przyśniły się osobie, których dosięgły ich lepie łapy, oczyszczali świat. Z tej grupy świrusów w późniejszym czasie  narodzili się śmierciożercy...

Znudziwszy oczy widokiem białego sufitu, nie mogąc wytrzymać dłużej w łóżku, wstałem i zarzuciwszy na siebie szlafrok ruszyłem w stronę kuchni, gdzie oczywiście czekała już nasza wierna skrzatka, szykująca dla domowników śniadanie, które według zegara, miało być podane za trzy bite godziny, równo o ósmej.

– Panicz Malfoy, nie spodziewałam się pana o tak wczesnej porze. Głodnyś pan? Napić się może chce? – Zasypywała mnie masą pytań, na które nawet nie miałem siły odpowiadać. Czułem, że mój głos uwiązł w gardle, ale wypowiadając w myślach formułę zaklęcia, przywołałem do siebie dzban z wodą z mięta i cytryną, podczas gdy skrzatka szybko podała mi szklankę. Nalałem sobie napoju i wypiłem duszkiem całą szklankę. Poczułem dziwną ulgę, a nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego jak bardzo byłem spragniony. Jednocześnie, ostry ból głowy, który męczył mnie z każdego rana minął, co zauważyłem dopiero po chwili, bo zdążyłem się już przyzwyczaić do napadów migreny.

– Nie chce panicz medykamentów na oczy i uszy? – Grzmotka stanęła przede mną w rączkach trzymając buteleczki z gęstymi syropami, a na nich napisy „oczy" i „uszy".

– A wiesz, że nie... Czuję się dobrze, dziękuję – powiedziałem spokojnie. Skrzatka zarumieniła się lekko. Nie przyzwyczaiła się do tego, by dziękowano za cokolwiek w tym domu, niemniej zmieniło się sporo od czasów rządu „Lucyfera".

– Może się panicz jeszcze położy, nim śniadanie będzie gotowe, jeszcze chwilę mi to zajmie.

– Nie spiesz się. Cokolwiek przyrządzisz będzie dobre. – Nie kłamałem ani też nie miałem w zamiarze przymilać się do nikogo, taka była prawda. Grzmotka przygotowywała naprawdę niesamowite posiłki, choć ze wszystkiego, zawsze najbardziej lubiłem jej naleśniki z czekoladą. To w końcu naleśniki... z czekoladą... Kto nie lubi czekolady?!


(o)


Miałam dziwny sen. Śniło mi się, że biegnę gdzieś, bardzo szybko i nie tracąc tchu, choć przed niczym nie uciekałam. Zatrzymałam się na ciemnym placu, w którym szybko rozpoznałam cmentarz, na którym pochowane były szczątki Riddle'a i na którym Voldemort odrodził się do życia.

Nawet nie spostrzegłam, ile niechcianych wspomnień przywołała ta wizja. Obudziłam się zalana potem mniej więcej w pół do czwartej, chwilę przed tym jak do mojego snu wkroczyła jasna postać. Anioł? Pomyślałam, stojąc naprzeciw miejsca, w  którym wylądował, choć to w sumie złe określenie. Otoczona białym blaskiem figura, jakby zawisła kilka centymetrów na ziemią, nie dotykając podłoża. Wskazała na mnie palcem i szepnęła coś po cichu. Zbyt cicho żebym mogła usłyszeć z odległości tych paru metrów, jakie nas dzieliły. Podeszłam bliżej, nie czując lęku, jednak dystans miedzy nami wcale się nie zmniejszał. Zaczęłam więc biec, mając nadzieję, że to pomoże. Niestety, nic z tego.

Osoba ta odwróciła się twarzą do mnie, ale nie rozpoznałam jej, bo otaczały ja zewsząd jaskrawe refleksy światła, które roztaczały się wokół niej i tylko niej. Obserwowałam spokojnie jak podnosi rękę do góry i wskazuje na mnie, mówiąc ponownie te same słowa. Za drugim razem już wyraźnie słyszałam cienki głosik. Obudziłam się od razu po usłyszeniu słów „anioła".

Biegałam w tę i z powrotem po niedużym mieszkaniu, szukając odpowiednich ksiąg. Sięgnęłam nawet po mugolski sennik, który znalazł się na jednej z półek, gdzie przechowywałam materiały z wróżbiarstwa. Pewnie pomyślałam, że abstrakcja powinna znajdować się blisko siebie lub coś w podobnym temacie.

Gdy znalazłam kilka najbardziej odpowiednich lektur, wyszukałam w każdej  nich te same hasła, chcąc sprawdzić ich powtarzalność. Z zaskoczeniem odkryłam, że tematycznie sennik zwykłych ludzi niewiele różnił się od podręcznika z wróżbiarstwa. Definicje jakich szukałam to: przyjaciel, wróg, anioł, śmierć, reinkarnacja i relacje, wszelakich maści  powiązania.

Mówiąc szczerze, nie potrzebowałam już swojej porannej kawy. Ciśnienie miałam nad wyraz podniesione.

Gdy śni ci się biała postać na czarnym cmentarzu i gdy wskazuje na ciebie palcem, szepcząc pod nosem imię twojego największego wroga, zaczynasz zastanawiać się czy może to oznaczać cokolwiek realnego, bo jeśli tak... Bo jeśli tak, to na pewno nie było w tym nic pozytywnego...

Postanowiłam przeczekać do momentu wzejścia słońca, a gdy tylko zrobi się jasno, wyruszę na pokątną na zakupy. Musiałam odreagować i jakoś ochłonąć, a wolałam zrobić to wśród licznego grona ludzi, miedzy którymi w razie potrzeby mogłabym zniknąć, dając sobie czas na to, by się ulotnić...

Gdy wychodziłam z domu, ciągle jednak miałam w myślach te dwa słowa z sennej mary, które tak mną wstrząsnęły – „Ty... Dracon...".

Kolor WstyduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz