13. Tajemnica dworu

36 3 0
                                    

Rok wcześniej:

To miał być dzień wyjątkowy – taki był.

Moje życie miało stać się zupełnie inne – stało się.

Miałam być kochana, miałam się uśmiechać – poczekam na szczęście.

Otworzyłam oczy i uśmiechnęłam się do siebie, czując na skórze ciepło słońca. Jego promienie pokonywały niesamowitą odległość do Ziemi w zaledwie osiem minut. Mimo tego, dotarły do mnie jedynie refleksy, smugi które zdołały pokonać zewnętrzne żaluzje. Sprzedawca miał rację, mówiąc że nic będzie w stanie przebić się przez bambusowe płyty. Nie straszny im deszcz, śnieg, wiatr i lód. Słońce ledwo dawało radę...

Przekręciłam się na bok. Duże dwumetrowe i kwadratowe łóżko było moim azylem. Zimna pościel pod koniec ciepłych dni zachęcała do tego, by powrócić do sypialni i wtulić się w materac, zaś o poranku, przesiąknięta ludzkim zapachem, nakłaniała do tego, aby ów materac opuścić.

Wstałam, sięgając po zegarek, sprawdzając godzinę. Dziesiąta przed południem. Idealnie, pomyślałam. Mam jeszcze chwilę, by się odświeżyć.

Ustaliliśmy już wcześniej, że Ron, gdy przyjdzie czas, przeniesie się na noc do namiotu. „Dla wygody", którą oboje odbieraliśmy raczej jako „spokój serca Molly". Kobieta niezwykle ufała wszelkim zabobonom związanym z nieszczęściem jakie, ponoć, niesie za sobą spotkanie panny młodej przed ślubem przez przyszłego małżonka.

Z drugiej strony, niosło to za sobą pewne plusy. Ronald kompletnie nie wiedział ani się nie spodziewał tego, jak mogę wyglądać. Rzecz jasna, chodziło mi o efekt końcowy, a nie poranne roztrzepanie. Zabrałam Ginny na zakupy w celu odnalezienia tej jedynej, tej wyjątkowej sukni. Ruda miała ponadprzeciętną umiejętność dobierania wszelkich dodatków, na co liczyłam najbardziej, bo mnie niestety poskąpiono takiej fachowości.

Przyznać musiałam szczerze, że biała, nieco zbyt fikuśna, jak na mój gust, sukienka z długim trenem była bardzo ładna. Ekspedientka ściągnęła ją z manekina, bym mogła ją przymierzyć. Plastikowa kukła nieco się oburzyła, że musi stać nago przed klientami, jednak szybko się rozchmurzyła, komplementując mój wygląd, kiedy tylko wyszłam z przebieralni. Słyszałam sporo szeptów wokół siebie. Gdzie nie spojrzeć, manekiny piały z zachwytu. Nie do końca byłam przekonana, co do szczerości ich wypowiedzi, w końcu ich głównym zadaniem było wypromować asortyment i wepchnąć go potencjalnym klientom. Wszystkie manekiny były zaczarowane – swobodnie poruszały się po terenie sklepu, zachęcając do kupna i namawiając gości butiku na przymierzenie tego, co akurat miały na sobie.

– I jak? – zapytałam, stając na środku salonu. Ginny wstała z zajmowanego miejsca w białym jak śnieg fotelu i podeszła do mnie. Kazała się obrócić parę razy, chcąc przekonać się czy sukienka faluje we właściwy sposób, czy się nigdzie nie zagina i tak dalej... Sprawdzała coś o czym nieszczególnie miałam pojecie. Wytworne kiecki to nie moja bajka.

– Wyglądasz pięknie! Ron oszaleje, kiedy tylko cię zobaczy... – Klasnęła w dłonie entuzjastycznie.

Przejrzałam się w lustrze ponownie. To nie był do końca mój styl, ale chciałam się podobać nie sobie, a przyszłemu mężowi. Czułam się też trochę niekomfortowo, tym bardziej że materiał, z którego wykonana była suknia był w niektórych miejscach bardzo sztywny, a przede wszystkim, całość strasznie ciążyła.

Nasze plany musieliśmy przełożyć, kiedy zachorował Artur, a nie myśleliśmy o tym, że mógłby nie wziąć udziału w ceremonii.

Tak było za pierwszym razem. Następnym był służbowy wyjazd Harry'ego, który był świadkiem Rona. Byliśmy zgodni, że powinien jechać, co miało związek z jednymi z ostatnich wyznawców Czarnego Pana. Musieli zostać odnalezieni, sprowadzeni i osądzeni. Kolejnym razem przeszkodziło nam rozwiązanie Fleur. Uśmiechałam się, widząc szczęśliwych, nowo-upieczonych rodziców i malutkiego Gabriela Artura Alfreda, który dostał imiona po dziadkach oraz po zmarłym wujku. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że za chwilę sama będę mogła budować swoją rodzinę, ale cóż...

W taki sposób właśnie, odkładałam swoje marzenia w czasie. Na potem i na jeszcze później...Patrząc na to z perspektywy czasu, mogłabym powiedzieć, że to w sumie dobrze, że stało się to od razu. Że z Ronem postanowiliśmy zakończyć to w tak prosty sposób. Obyło się bez kłótni, bez walk. Bez awantur. Opuściłam Norę jeszcze tej samej nocy, kiedy mężczyzna zasnął. Sama w wyciągniętym swetrze, chciałam uciec, jak najszybciej. Niefortunnie przetransportowałam się najpierw na Aleję Nokturnu, ale miałam stamtąd dość blisko do Pokątnej, więc nie męczyłam na noc zaklęć, tym bardziej że spacer wydawał się nadzwyczaj dobrą opcją.

(o)

Zatrzasnąłem drzwi wejściowe i nakazałem Grzmotce, by uczyniła podobnie z każdym innym otworem w domu, przez które mogłoby się przecisnąć chociażby najmniejsze zwierzę. Następnie rzuciłem na dom odpowiednie zaklęcia. Polegały one głównie na tym, że każdy kto wszedł do środka, nie mógł opuścić dworu bez mojego pozwolenia.

Kątem oka obserwowałem Scorpiusa, który biegał między salami w poszukiwaniu tego durnego sierściucha. Granger chyba doskonale wiedziała, co robiła, kiedy zdecydowała się odstąpić zwierzaka mojemu synowi. O problem mniej.

– Tato! A jeśli on znowu poszedł do tej pani?

– Gdzie? – zapytałem wytrącony z własnych przemyśleń.

– Do tej ładnej pani! – rzucił piskliwym głosikiem. Kiedy używał tak wysokich dźwięków, bardzo przypominał mi Astorię. Żałowałem, że był skazany na niepoznanie matczynego ciepła, tego rodzaju miłości, który tylko ona mogłaby mu przekazać.

– Spokojnie, łobuzie. Szukaj go w domu, a ja sprawdzę czy nie poszedł do Hermiony – powiedziałem mu, ale spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, o kim mówiłem. Mentalnie palnąłem się w czoło, przypominając sobie, że nie miał nigdy okazji poznać jej z imienia. Wątpliwe, by pozwoliła dziecku wołać do siebie na „ty". Nazwisko zobowiązuje, a to była „Granger", zażartowałem sam do siebie. Świetny dowcip, co by nie patrzeć. Wróciłem szybko na ziemię, widząc naburmuszoną minę syna, który pewnie nie wpadł jeszcze na to, o kim mówiłem.

– Kim jest Harmonia? – zapytał, a ja zaśmiałem się pod nosem, po usłyszeniu jego słów. Swoją drogą, zastanowiłem się czy Scorpie nie trafił w samo sedno. Hermiona miała tendencję do trajkotania wysoce uniesionym głosem. To taki nieprzyjemny dźwięk, zupełnie jak to, co wydziela się z tejże blaszanej rury, gdy się w nią dmucha, a co niektórzy zwykli nazywać instrumentem...

– Hermiona – poprawiłem go - to imię pani, która podarowała ci kota – odpowiedziałem. Oboje na chwilę zamilkliśmy. Scorpius uniósł na chwile głowę do góry, jakby gestem chciał pokazać, że połączył już fragmenty układanki. Niemniej jednak, do mnie także dotarła pewna rzecz, a mianowicie fakt, że nigdy wcześniej nie nazwałem jej po imieniu. W myślach przywołałem sobie raz jeszcze ten wyraz, powtarzając go w głowie, smakując go na języku, jakby było to najprzyjemniejszym doznaniem, minionych dni, a może nawet i lat...

– To idziesz do niej? Idź i poszukaj go, tato...

– Idę, już idę.

W rzeczywistości, miałem nieco inne plany. Musiałem ponownie skontaktować się z Dolores w sprawie ciotki Bellatrix. Musiałem rozwiać wszelkie wątpliwości związane z sekretami, na których ojciec budował naszą rodzinę. Choć jeszcze nie znałem całej historii, potrafiłem powiązać ze sobą większość faktów. Niestety, do pełni świadomości, ciągle brakowało kilku elementów układanki...

Postanowiłem w wolnej chwili wysłać sowę z ministerstwa – ci na górze na pewno wiedzieli, na jaki adres ją posłać, bo ja nie miałem pojęcia. Wyszedłem z domu odprowadzany wdzięcznym spojrzeniem syna, który wwiercał oczy w moje plecy.

Nie mogłem pozwolić, by był skazany na dorastanie w kłamstwach Lucjusza, myślałem. Zaciskając dłonie w pięści, wyszedłem z domu.

Kolor WstyduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz