– O czym myślisz? – Odwróciłam się na pięcie w stronę pytającego. Słowa mężczyzny o rudych włosach zabrzmiały spokojnie. Ich dostojeństwo nie pasowało do niego samego. Wyrwał mnie z letargu.
O czym myślałam? Nie wiem. O wszystkim. O niczym. Jednocześnie o mnie oraz o nim. O Harrym i o Ginny. O moich rodzicach, o jego rodzicach. O moich wrogach i to chyba był jedyny element, który nas od siebie odróżniał. On w przeciwieństwie do mnie nie przejmował się ludźmi, którzy mu złorzeczyli. Ronald miał cudowny sposób bycia oraz niecodziennie spotykaną cechę charakteru, która pozwalała mu z łatwością jednać się z innymi ludźmi, niezależnie od ich statusu społecznego lub „grupy krwi".
Nie odpowiedziałam mu, zamiast tego pokiwałam kilkakrotnie głową na boki, dając mu do zrozumienia, że to nieistotne. Uśmiechnął się porozumiewawczo i przytulił do mnie. Pocałował mnie w kark, a potem wrócił do łóżka, zabierając ze sobą przygotowaną chwilę wcześniej herbatę z dzikiej róży.
Wstałam z zajmowanego miejsca dopiero wtedy, gdy do moich uszu nie dobiegał już żaden dźwięk. Mężczyzna wypił napar, który pomógł mu szybciej zasnąć. Włożyłam ulubiony, nieco za bardzo znoszony sweter i wyszłam na zewnątrz. Noc wydawała się idealną do tego, co zamierzałam uczynić. Nigdy nie sądziłam, że moje życie przeistoczy się w pasmo sromotnych porażek, choć nie tak dawno temu, imię Hermiona trafiało na języki wielu ludzi, którzy chwalili jego właścicielkę za podejście do życia, za stateczność i upór w dążeniu do wyznaczonych celów. Gdzie się podziała kobieta z tamtych chwil? Często zadawałam sobie podobne pytanie, ale w duchu już dawno sobie na nie odpowiedziałam. W gwoli ścisłości, przerażała mnie ta odpowiedź.
Odchyliłam mocno głowę i zaczerpnęłam głęboko rześkiego powietrza. Było zimniej, aniżeli początkowo założyłam, dlatego szczelniej owinęłam się połami swetra. Otwarłam szeroko oczy, spoglądając w niebo. Patrzyłam na gwiazdy, ich wiele konstelacji. Jedne nazwali mugole, inne zaś, znane mi były ze świata magicznego. To zabawne, bo choć nie miałam od dawna styczności ze światem zwykłych ludzi, pamiętałam znacznie więcej nazw i wzorów, które od wczesnych lat pokazywał mi tata.
Dziadek, przekazał mojemu ojcu całą wiedzę na temat gwiazd, nie byłby w stanie dostrzec ich w tym wymiarze, w jakim robiłam to ja, bo on nie był taki jak ja. Nie znał tego świata, w którym ja utonęłam.
Przyglądałam się wężowemu smokowi, który owinął się obok pary testrali, dusząc je w śmiertelnym uścisku. W tym samym czasie on nazwałby je gwiazdozbiorem jednorożca. Ale moje zajęcia z astronomii w szkole nie poszły na marne. Wiedziałam, że to nie jednorożec, ponieważ gwiazdy wchodzące w skład tej konstelacji nie są tak jasne i wyraźne. Można je dostrzec tylko zimą. Jedyne połączenie między naszymi światami to Syriusz. Jego blask graniczył z krańcem ogona większego z „martwych pegazów". Najzabawniejszy w tym był fakt, że mugolski gwiazdozbiór pegaza, w rzeczywistości był jednorożcem po mojej stronie. Zabawne, prawda?
Po raz wtórny wzięłam głęboki oddech. Kątem oka spojrzałam na odbudowaną Norę. Stała się na moment naszym wspólnym domem. Artur i Molly przez większość czasu podróżowali między wszystkimi ze swoich dzieci, starając się przeznaczyć każdemu z nich i wnuków tyle samo ciepła i miłości. Wielokrotnie słyszałam, jak Molly narzeka na to, że większość rodziny mieszka w innej części kraju. I choć nie stanowiło problemu samo połączenie, bo przecież istniała sieć Fiuu i teleportacja, to z wiekiem wykonywanie tak dalekich podróży stało się dla niej większym wyzwaniem.
W skupieniu przypatrywałam się domowi. Wyglądał inaczej niż ten, w jakim wychowała się gromadka rudych dzieciaków, a którzy stali się dla mnie najbliższą rodziną. Po ataku Śmierciożerców kilka lat wcześniej, odbudowaliśmy Norę wspólnymi siłami. Teraz, zamiast bezpośrednio do kuchni, przez drzwi frontowe wchodziło się do salonu. Kuchnia natomiast została przeniesiona piętro niżej i połączona z jadalnią. Czuło się tam prawie jak w piwnicy, bo okna, które wpuszczały dostateczną ilość światła, były umieszczone nisko przy ziemi. Długi stół utworzony z przeciętego wzdłuż pnia starego dębu czerwonego miał lekko różowy, gładki i przyjemny w dotyku blat, a mieścił wokół siebie ze dwadzieścia krzeseł. Najczęściej jednak, zajętych miejsc było najwyżej sześć. Od czasu do czasu, najczęściej w niedzielę, zjeżdżało więcej ludzi, ale i wtedy nie trzeba było dostawiać siedzisk.
Nic nie przypominało starej chaty Weasleyów.
Zrobiło mi się zbyt ciepło, więc puściłam krańce swetra, które poddając się sile nocnego wiatru, tańczyły łagodnie na powietrzu. W podobny sposób zachowywały się moje włosy. Kasztanowe loki z czasem pociemniały i stały się prostsze.
Sięgnęłam po wysłużoną różdżkę ze zdobionej koralikami torebeczki, której pasek zarzuciłam na ramię. Kilka z ozdób stuknęło o siebie, wydając przyjemny odgłos podobny do szelestu tamburynu. Zaklęłam w duchu, słysząc jak książki poustawiane według nazwisk autorów ponownie rozsypały się po dnie saszetki. Zaklęcie zmniejszająco-zwiększające spisywało się na medal, ale powinnam na przyszłość zapamiętać, aby nie wpychać do środka na siłę rzeczy, które z pewnością mi się nie przydadzą.
W końcu chwyciłam za rękojeść jedenastocalowej witki i wyciągnęłam ją z torebki. Nie bacząc na to, co mogłoby się stać, nie odwracając się za siebie wyszeptałam zaklęcie i przetransportowałam się na ulicę Pokątną, skąd miałam ruszyć w dalszą drogę.
(O)
Nie bardzo rozumiałam ból, który promieniał z okolic mojego ramienia i nie ustępował. Starałam się podnieść z ziemi, jednak coś umiejętnie przytrzymywało mnie w jednym miejscu.
– Nie ruszaj się, bo pogorszysz sprawę – usłyszałam. Chciałam otworzyć oczy, jednak nie miałam dość siły, aby podnieść powieki. Czułam się bardzo senna.
– Co się stało? – wydukałam powoli.
– Rozszczepiłaś się. Twoja różdżka się złamała. Musiałaś nie zauważyć, że była uszkodzona.
To niemożliwe, pomyślałam. Starałam się otworzyć oczy. Chciałam zobaczyć z kim rozmawiałam. Głos wydał mi się dziwnie znajomy.
– Leż spokojnie, bo rana znowu się otworzy. Nie mam ze sobą żadnych medykamentów.
– W torbie są eliksiry – wyszeptałam, ale mój głos był słaby, za cichy. Mój rozmówca nawet się nie zorientował, że coś powiedziałam.
Zacisnęłam palce obu rąk w pięści. Czułam się naprawdę bardzo śpiąca i choć wiedziałam, że lepiej jest nie zasypiać, nie mogłam się powstrzymać i po chwili odpłynęłam.
(O)
Przyglądałem się swojemu odbiciu w tafli jeziora. Duch zaklęty w żywej istocie. Przedziwnym doświadczeniem było mieć świadomość, że się istnieje, ale nie móc wpływać na nic, co kierowało losem żywiciela. To zupełnie tak, jakbyśmy się wymienili miejscami ze zwierzęciem – pomimo, że jego dusza opuściła ciało, organizm wciąż egzystował jak wcześniej. Czułem, jak instynkt lisa w dalszym ciągu, narzucał mi swoją wolę, ale nie bardzo wiedział, co chciał zrobić. Nie umiałem nad tym zapanować, przez co czułem gniew i bezsilność.
Przypomniałem sobie słowa składające się na regułkę użytego przeze mnie zaklęcia. Nie sądziłem, że się uda, że przeżyję. Nigdzie nie było napisane, że można tego dokonać w podobny sposób, a wszelkie próby były zakazywane. Miałem jednak sytuację wyjątkową, chyba mógłbym to tak nazwać.
„Jeśli jednak ciało zostanie zaatakowane lub nawet zniszczone, nie można umrzeć, ponieważ część duszy pozostaje na ziemi, nieuszkodzona. Dusza człowieka to materia niepodzielna – aby ją rozbić, trzeba dokonać najgorszego możliwego czynu, czyli popełnić morderstwo, a później wypowiedzieć specjalne zaklęcie. W konsekwencji dusza zostaje podzielona na części".
Już nawet nie wiem, jak doszło do tego, że obudziłem się jako ja. Nie pamiętam gdzie byłem, skąd miałem różdżkę. Ale odruchowo teleportowałem się do miejsca, które jako ostatnie zapamiętała użyta przeze mnie witka...
CZYTASZ
Kolor Wstydu
FanfictionFanfiction oparte na "Harrym Potterze". Czasy po wojnie z Voldemortem, ale przed epilogiem. Historia dotyczy życia Hermiony Granger wraz z kilkoma innymi postaciami, wśród których można wymienić: Dracona Malfoya, Cedrika Diggory, Dolores Umbridge i...