Prolog

623 23 3
                                    

We śnie nawiedzały mnie obrazy. Przebłyski niezwykłe, straszne i niezrozumiałe oraz te, które przynosiły ukojenie starganym nerwom. Po raz pierwszy w życiu miałem tak intensywnie powtarzające się koszmary. Mary budzące grozę tak wielką, że od razu pojąłem, skąd wzięły się owe nazwy dla tychże zmor.

Drzemiąc, widziałem tam jego.

Pan złych mocy szeptał coś niezrozumiałego do swojego węża. Słowa, które przyjemnie brzmiały na języku mówcy, ale potrafiły ranić uszy słuchających. W chwilę później odwrócił się i przemówił już w normalnym, ludzkim języku do stojącego obok mężczyzny. Ten drugi wyglądał na skarlałego, choć jego ciało zachowywało odpowiednie proporcje. Może z wyjątkiem przesadnie dużego brzucha, wystającego spod przyciasnej flanelowej koszuli w poziome pasy. Jego ubranie było tak brudne, że nawet w świetle księżyca w pełni, ciężko było rozpoznać jakikolwiek z kolorów.

Z słów odradzającego się na moich oczach Tego, którego imienia nie wolno wymawiać zrozumiałem jedno zdanie, aczkolwiek tak istotne, że odruchowo sięgnąłem kieszeni, gdzie zwykle chowałem różdżkę. Pusto, przeraziłem się i zacząłem rozglądać na boki, aż w końcu dostrzegłem kawałek jesionowego drewna z rdzeniem z włosia jednorożca, który leżał nieopodal, na wyciągniecie ręki. Sięgnąłem.

Skuliłem się przed pierwszym promieniem zielonego światła. Przeleciało mi nad głową i rozbryzgało się, uderzając w kamienny grób za mną. Wiedziałem, że kolejny strzał w moim kierunku będzie celny. Wyobraziłem sobie ojca i zmarłą matkę, i nie potrafiłem się zdecydować, kogo chciałbym zobaczyć najpierw.

Tatko... Liczył na mnie, kibicował podczas turnieju. Mogłem go zawieść tym razem, zrozumiałby na pewno. Ale nie mogłem go zasmucać. Przez myśl przemknęło mi wspomnienie, gdy rok temu odwiedziłem dział ksiąg zakazanych w szkolnej bibliotece.

Nim z końca różdżki wroga wystrzeliły jakiekolwiek iskry, wypowiedziałem pod nosem słowa, których miałem pożałować już na zawsze, by następnie chwycić własną witkę i wycelować śmiercionośne zaklęcie w skradającego się obok lisa. Z chwilą, gdy to się stało, poczułem mocne uderzenie, za sprawą którego moje ciało wzbiło się do góry. Kiedy z powrotem opadło na ziemię, nie poczułem nic. Żadnego bólu, wręcz przeciwnie, było mi błogo, jak nigdy dotąd.

Umarłem, ale nie pożegnałem się ze światem na zawsze.

Kolor WstyduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz