Rozdział 1

177 8 0
                                    

Nastał kolejny poranek, powolnie wstałem z twardej podłogi i wyjrzałem przez okno, dopiero wschodziło słońce, rozświetlało niebo nadając mu odcienie różu, czerwieni i pomarańczy, lekka mgła spowijała otaczający krajobraz, a na zewnątrz panował przyjemny chłód. Gdyby nie zaistniała sytuacja na pewno zachwyciłbym się tym widokiem, jednak tylko pokręciłem głową i odszedłem od okna. Zszedłem na dół, gdzie prowizorycznej kuchni zaparzyłem słabą, pozbawioną smaku kawę, z jednego z pojemników wyciągnąłem czerstwą bułkę i zacząłem spożywać posiłek. Po niedługim czasie na dole zaczęło pojawiać się więcej osób. Zaczynało nam brakować zapasów, był to znak, że musimy się przenieść do nowej lokacji, gdzie być może znajdziemy jedzenie. Moglibyśmy polować, ale zwierzęta prawie całkowicie wyginęły, przez to rzadko można je spotkać.

Po posiłku, wszyscy zebraliśmy się w największym pomieszczeniu zniszczonego domu i tam ustaliliśmy, że wyruszymy o zmroku, zmniejszając szanse na zostanie złapanym. W ciągu dnia spakowaliśmy wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, a śmieci zakopaliśmy by nie został po nas żaden ślad. Zebraliśmy również siły na całonocny marsz lasem. Jedno było pewne, jeśli przez tą noc nie dotrzemy do miasta, z którego mieliśmy informacje, że możemy się tam zatrzymać i uzupełnić zapasy, to, że zostaniemy złapani było tylko kwestą czasu.

Gdy nastał wieczór wyruszyliśmy w drogę. Nie mogliśmy się zatrzymywać, pomimo tego, że w naszej grupie były osoby w różnym wieku od tych najmłodszych po najstarszych, których było niewielu. Po kilku godzinach marszu zatrzymaliśmy się by sprawdzić na mapie nasze położenie, ku naszemu szczęściu byliśmy coraz bliżej niewielkiego miasteczka. Wyruszyliśmy w dalszą drogę, jednak z każdym przebytym metrem, dało się wyczuć coraz większy odór zgnilizny. Z każdą minutą zapach stawał się coraz bardziej intensywny i znajomy, każdy wiedział jaki widok nas czeka. Po pewnym czasie dotarliśmy do skraju lasu, gdzie leżały usypane stosy zwłok, w różnym stadium rozkładu. Dzieci zaczęły płakać, a matki natychmiastowo zasłaniały im oczy i uspokajały je. Czym prędzej wyszliśmy z lasu i to był nasz błąd. Natychmiastowo zostaliśmy otoczeni przez grupę Upadłych, rozejrzałem się dookoła szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki, ale takowej nie znalazłem...Był to nasz koniec. Przełknąłem ślinę i zbliżyłem się do reszty grupy.

- No proszę, kogo my tu mamy... - Jeden z nich podszedł do mnie ze złowieszczym uśmiechem na ustach. Cały czas spoglądałem mu w oczy, chcąc pokazać, że się go nie boję, chociaż gdzieś w głębi odczuwałem strach przed tymi istotami.

- Co z nimi robimy?

- Jak to co z nimi robimy? Selekcjonujemy, na tych, którzy mogą się nam przydać lub będziemy mogli ich sprzedać, a z resztą to samo co z poprzednimi. - W jego głosie nie było krzty uczuć, mówił, jakby to było coś kompletnie naturalnego. Spojrzałem na niego wściekły, ale nic nie powiedziałem, ze względu na resztę nie chciałem pogarszać i tak złej sytuacji.

Zrobili tak jak powiedział ten upadły, podzielili nas na dwie grupy, tych którzy przeżyją i tych którzy zaraz skończą swoje życie, w ogromnym bólu. Nie wiem, czy miałem powód do radości będąc wśród tych, którzy jeszcze będą żyć.

- Ruszamy! - krzyknął, jak przypuszczam ich dowódca. Ówcześnie związali nam ręce i nogi byśmy nie uciekli. Miasto, które miało być naszym azylem okazało się być ich swojego rodzaju siedzibą, znajdowała się tu niezliczona liczba upadłych. Idąc ulicami miasta, jedni przyglądali się nam z zaciekawieniem, inni zaś patrzyli na nas z odrazą. Tak jakbyśmy mieli ich czymś zarazić. Szeptali między sobą, a we mnie narastała coraz większa niepewność i złość zarazem.

W końcu dotarliśmy do miejsca, które można by nazwać ich główną siedzibą, zaskakujący był bardzo dobry stan budynku. Kiedy tylko tam weszliśmy zostaliśmy główną atrakcją tam zebranych, z niektórych miejsc dało się słyszeć brawa. Starałem się to zignorować, lecz było to naprawdę trudne. Weszliśmy po schodach na wyższe piętra, po czym wprowadzili nas do jednego pomieszczenia z lustrem weneckim i ustawili w jednej linii, po czym wyszli. Staliśmy tam niepewni swego losu. Po kilkunastu minutach zdających się trwać całą wieczność, wszedł jeden z naszych oprawców i zaczął wyprowadzać poszczególnie osoby. Z każdym kolejnym otworzeniem drzwi było nas coraz mniej. W końcu w całym pomieszczeniu została nas piątka. Tym razem wszedł inny niż do tej pory i zabrał nas do kolejnego pomieszczenia, a raczej więzienia, gdzie zostaliśmy zamknięci.

Mój AnieleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz