Chapter eleven

7 1 0
                                    

Leje jak z cebra. Opiera swoją głowę o brudną i pomazaną dziecięcymi rękami szybę, próbując złapać kontrast na tym, co dzieje się za nią. Krajobraz zbyt szybko go mija, więc wbija wzrok w swoje buty. 

Burza rozpętała się niespodziewanie. Zrobił jak mówił - wsiadł w autobus i jedzie do domu. Na jego policzkach widać jeszcze ślady po zaschniętych łzach. 

Wie, że to musiało tak wyglądać. Po prostu dał mu zbyt mało potwierdzeń, a za dużo przestrzeni. Droczy się ze swoimi myślami, które nieznośne krążą wokół Louisa. 

Ten cholerny Irlandczyk trzymał swoją dłoń na policzku szatyna. A on mu po prostu pozwolił. Czuje obrzydliwą niechęć do Louisa, ale bardziej do siebie. Puka się w głowę, jak mógł do tego dopuścić. 

- Przepraszam, czy wolne? - siwiejąca staruszka wskazuje palcem na miejsce obok Harry'ego. Ma wrażenie, że choruje na Parkinsona, bo dłonie niesamowicie jej się trzęsą. 

- Tak, oczywiście. Proszę siadać. - przysuwa się bliżej ścianki autobusu, by kobieta mogła komfortowo zająć miejsce. 

- Dziękuję chłopcze. - krótko odpowiada i przypatruje mu się chwilę. Poprawia zakupy na kolanach i nadal obserwuje Harry'ego. 

Czuć to niezręcznie. 

- Wyglądasz na przygnębionego. - wyrzuca z siebie jednym tchem i widać, że się zmęczyła. 

- Słucham? 

- Co Cię trapi młody człowieku? - kładzie swoją trzęsąca się dłoń na tej Harry'ego, kiedy po jego ciele rozlewa się przyjemne ciepło. 

- To nic. Niech mi Pani wierzy. - uśmiecha się do niej kojąco, ale wie że szybko się jej nie pozbędzie. 

- Widzę. To sprawy sercowe prawda? Możesz mi powiedzieć, sama mam wnuki i są w takim wieku, że ciągle przychodzą się radzić. No mów, ulży Ci. 

I Harry nie wie, czy chce dalej rozrywać ranę, czy dać jej się w spokoju zasklepić choć na kilka godzin. Całkowicie nie myśli o tym, że najprawdopodniej zaraz podzieli się swoim sekretem z obcą osobą. 

- Wie Pani.. Czasami jest tak, że podejmujemy w życiu głupie wybory, prawda? - na co ona kiwa głową, godząc się z nim. - I ja też taki podjąłem. Po prostu pozwoliłem komuś robić to co chce, niewystarczająco dając mu znać, że bardzo, ale to bardzo mi na nim zależy. Jestem teraz rozdarty i nie wiem czy chce dalej to ciągnąć. 

Pociąga nosem kilka razy, przeczesując swoje mokre włosy. Staruszka zacieśnia uścisk. 

- Skarbie, przeżyłam swoje i wiem, że nie ma spraw nie do rozwiązania. Wiesz, że najlepsza jest rozmowa? Szczera, gdzie wyrzucisz z siebie wszystkie swoje obawy i wątpliwości. I ta druga osoba też. Zadecydujecie później co z wami będzie. Ale nie poddawaj się zbyt szybko, bo jeśli kochasz naprawdę, to przetrwacie najgorszą wichurę. 

Harry jest wpatrzony w nią jak w święty obrazek. Brakuje tylko szybkiego znaku krzyża i modlitwy. Odwzajemnia uśmiech, kiedy ona uśmiecha się szeroko. Szyba zaczyna się nagrzewać coraz mocniej i Harry sprawdza co się dzieje. Przepiękne słońce wynurza się zza chmur oświetlając każdą możliwą dzielnicę w Hollywood. 

Nie, on wcale nie jest przesądny, ale czy to znak? 

- Dziękuję.. Zrobię tak jak Pani mówi. Jeszcze raz dziękuję. Wysiadam, to mój przystanek. Wszystkiego dobrego! - macha ochoczą ręką, kiedy drzwi autobusu się zamykają i staruszka odjeżdża. 

Idzie w górę swojej ulicy, kopiąc kamyki. Ręce w kieszeni, usta zaciśnięte w wąską linię. Układa sobie w głowie scenariusz od czego chce zacząć rozmowę. Z pewnością nie od krzyku.

Cockblocker [Larry]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz