Prolog

187 11 1
                                    

(Coś na dobry początek. Ja już nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów. Dajcie znać co sądzicie o początku tej historii.)


Alice

      Zarywam kolejna noc budząc się zlana potem. Zasnęłam raptem na godzinę. Co noc przeżywam ten koszmar na nowo. Na nowo odczuwam również wycieńczenie psychiczne i fizyczne. Nie mogę spać, nie mogę jeść. Nie wychodzę z domu. Nie chcę nikogo widzieć. Mam wrażenie, że leki antydepresyjne zapisane przez lekarza jeszcze bardziej pogłębiają mój i tak już tragiczny stan.

Przytulam poduszkę i pościel, które nadal pachną Michael'em.
Nie piorę jego ubrań, ponieważ nadal jest na nich jego zapach. W jego gabinecie nie potrafiłam nawet przełożyć kartki papieru w inne miejsce. Jego skórzany fotel wygnieciony i sfatygowany latami użytkowania nadal stoi za dębowym, zabytkowym biurkiem odziedziczonym po dziadku, obok panoramicznego okna widokiem na Victorię i zatokę na wyspie Vancouver. W pokoju Adam'a nie tknęłam ani jednej rzeczy. Papierki po słodyczach nadal leżą na dywanie, blok rysunkowy nadal jest na biurku, otwarty na niedokończonym rysunku Spider-Man'a a kredki są porozrzucane wokół. Ubrania syna leżą na łóżku jak zostawił je wychodząc rano do przedszkola miesiąc temu. Jego ukochana maskotka królika Bugs'a zalega na poduszce, czekając na powrót sześcioletniego właściciela.

Minął miesiąc. Miesiąc marazmu i zawieszenia w półśmierci i w półżyciu. Przechadzam się po mieszkaniu wpatrując się w każdy zakamarek jak zwiedzający muzeum, który wyobraża sobie mieszkańców przy codziennych obowiązkach i nie mogę uwierzyć, że ich już nie ma...

Nigdy nie będzie wspólnego pieczenia ciasteczek, seansów filmowych z popcornem, wieczorów gier planszowych, wycieczek za miasto i w góry podczas urlopu, do których pakowaliśmy się jak na podróż dookoła świata. Nie będzie śmiechów z żartów i opowieści do poduszki. Obdartych kolan i potarganych ubrań Adama po wizycie na placu zabaw...

Pojedyncze łzy spływają mi po policzkach. Z dnia na dzień co raz prościej jest je zatrzymać, ale nadal cholernie trudno nie płakać myśląc o dwóch ukochanych osobach, które już nigdy nie wrócą do domu.
Odgarniam łzy dłońmi, ale i tak to nic nie daje. Wytrzymałam pięć tygodni. Dłużej już chyba nie dam rady.

Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek do drzwi. Nie mam ochoty na gości, jednak osoba za nimi nie daje za wygraną i napiera na dzwonek jak szaleniec, aż uszach zaczyna mi dzwonić. Podnoszę się z kanapy w salonie i ruszam korytarzem do drzwi. Nie mam wyjścia i uchylam drewnianą powierzchnię. Na widok osoby na korytarzu od razu humor mi się poprawia.

- No nareszcie!- oddycha z ulgą osoba przede mną.
- Część Nathan. Co tym razem?- Krzywię się na wyraz jego twarzy w chwili kiedy wypowiadam te słowa. Jest zły.
- Nic siostrzyczko. Rodzice się martwią, ponieważ nie odbierasz telefonów. Ja również.- przepycha się w drzwiach i wkracza do środka.

- Ej! Zapraszałam Cię!?- krzyczę za nim zbulwersowana.

- Nie i nawet nie miałaś takiego zamiaru, dlatego zaprosiłem się sam.- uśmiecha się szeroko ukazując szereg śnieżnobiałych, równych zębów.
Jego brązowe oczy tak podobne do moich rzucają złowieszcze błyski. Wiem co to oznacza. Mój brat ma plan. Aż boje się zapytać. To, że jest starszy o trzy lata nie znaczy, że mądrzejszy.

Przez trzydzieści lat swojego życia zdążyłam poznać go od podszewki. Jego pomysły nie raz rzucały się cieniem na reputację naszej rodziny, ale czasy w jakich przyszło nam żyć, przymykają oko na wybryki niedojrzałych dzieciakow. Przykładem może być przelecenie naszej dalekiej, bardzo dalekiej kuzynki podczas zjazdu rodzinnego w Święta Bożego Narodzenia w domu dziadków. I nie było by w tym nic dziwnego, bo koligacja rodzinna była bez znaczenia, ale Nathan był w ostatniej klasie liceum a Barbara właśnie pochowała drugiego męża. I nie przyłapano by ich pod choinką w salonie, tarzających się w prezentach. Co prawda kuzynka trzymała się dość nieźle jak na prawie pięćdziesiątkę na karku, ale to raczej zasługa silikonów i botoksów, niż dobrych genów.

- O czym tak zawzięcie myślisz?- Rzuca w moją stronę kochany braciszek, wwiercając we mnie wzrok.

-Przypomniałam sobie jakim idealnym mężem i ojcem od dziesięciu lat jest mój brat.- Patrzę mu prosto w twarz i puszczam oczko. Wiem, że on wie, gdyż czerwienieje na twarzy.- Przynajmniej tyle dobrego, że wiesz jak wtedy narozrabiałeś.- Uśmiecham się lekko, pierwszy raz od dawna i ściskam jego ramię w geście zrozumienia.- Tylko nie opowiadaj tej historii swoim dzieciom na starość.- rzucam jeszcze, na co kąciki jego ust podjeżdżają do góry.

- Obawiam się, że jak sam tego nie opowiem, to zrobi to ktoś inny, a tak przynajmniej będę mieć wpływ na opowiedzenie o tym historycznym wydarzeniu w nieco bardziej pozytywnym świetle.- Potakuje głową z szerokim uśmiechem na ustach.- Całe szczęście Ivon wie i tego się trzymam.

Mimo wszystko, jestem mu ogromnie wdzięczna, że przyjechał, tak jak robił to prawie codziennie od pogrzebu. Mając dwójkę dzieciaków, żonę i świetną, ale absorbująca pracę architekta, nie łatwo znaleźć miejsce dla pogrążonej w rozpaczy siostry. Gdyby nie on, pewnie skończyła bym ze sobą już dawno. Tylko dzięki niemu także, moi rodzice nie zwalili mi się na głowę, próbując na siłę mnie pocieszyć. Kocham ich całym sercem, ale czasami mam ochotę wyjechać na koniec świata i zaszyć się w głuszy.

- Ile masz urlopu?- Pyta ni z gruchy, ni z pietruchy mój ukochany braciszek.

- Tyle ile trzeba. Mam wrócić jak będę gotowa. Szef idzie mi na rękę.- Odpowiadam zgodnie z prawdą.
Choć praca w szpitalu, na oddziale ratunkowym dawała mi ogromną satysfakcję, teraz utwierdzam się w przekonaniu, że to jest gówno warte. Jako lekarz stykam się ze śmiercią na co dzień i już myślałam, że po prostu mi spowszedniała. Nie robiły na mnie wrażenia nawet najbardziej dramatyczne przypadki. Dopuki nie okazało się, że dotkną mnie bezpośrednio.

Brat podchodzi do mnie i bierze moją dłoń w swoją wciskając mi jakiś zimny i ciężki przedmiot.
- To klucze do chaty dziadka. Jedź i odpocznij. Należy Ci się.- Wzdrygam się lekko na sama myśl o powrocie w to miejsce. Ferie u dziadka zawsze były cudownym przeżyciem, zwłaszcza, że miałam na miejscu dużo znajomych i nigdy się tam nie nudziłam. Podobnie jak Nathan. Jednak jeden wyjazd wspominam najgorzej ze wszystkich. Mając czternaście lat, przeżyłam coś, co na zawsze zapadło mi w pamięć. Choć na początku nie wiedziałam, że to czego doświadczyłam było czymś złym. Z biegiem lat jednak przekonałam się jak bardzo się myliłam.

-Przemyślę to i dam znać.- Odpowiadam szybko.

- Może spotkasz starych znajomych?- mówi zadowolony swoim pomysłem.

- Oby nie.- Mówię, na co brat marszczy brwi zastanawiając się nad czymś intensywnie.

- Nie myślałem o NIM.- rzuca oschle.

W tym momencie mam przed oczami wysokiego, chudego i pryszczatego piętnastolatka z burzą ciemnych włosów na głowie, rzucającego mi groźne spojrzenia błękitnymi oczyma i złośliwy grymas na ustach. Napsuł mi krwi jak nikt inny. To ostatnie co pamiętam z tamtych ferii. Potem już nic nie było takie jak zawsze.

Co prawda były kolejne odwiedziny u dziadka. Zabawy na śniegu i wieczorne imprezy, ale mojego przyjaciela już nie było. Zamiast niego, w następnym sezonie był złośliwy i nieokrzesany imbecyl, który uprzykrzał mi życie za każdym razem, gdy go spotykałam, co raniło mnie najbardziej. Zniknął przyjaciel, pojawił się wróg, który po roku również zapadł się pod ziemię. Po ośmiu latach nie było też osoby, która dokonała niemożliwego. Złamała mnie psychicznie po raz pierwszy.

Zamknięci w friendzoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz