Pierwszy

320 16 0
                                    

Alice

    Przyjazd do Bella Coola to najlepsza i jednocześnie najgorsza rzecz jaka mnie spotkała od dawna. Jestem tutaj już dwa tygodnie. Duchy przeszłości związane z tym miejscem już mnie nie prześladują z taką intensywnością jak dawniej, ale tylko dlatego, że tamte doświadczenia przyćmiło inne. Ze śmiercią męża i syna nic nie może konkurować, nawet moja podświadomość, która tej nocy dała mi kopniaka w tyłek, wyświetlając obrazy, o których wolałabym na zawsze zapomnieć. To tamten poranek zmienił moje życie.
Kończyłam swoją zmianę, gdy na ostry dyżur przywieziono ofiary wypadku komunikacyjnego. Pijany kierowca jadący pod prąd autostradą staranował trzy samochody osobowe i sam zginął. Jakie było moje zdziwienie, kiedy do moich uszu dotarło nawoływanie mojego zakrwawionego syna, leżącego na łóżku, obok miejsca w którym obecnie się znajdowałam. Jego głos poznałabym na końcu świata. Wolał mnie. Błagał, żebym przy nim była. To był szok, gdy okazało się, że to Adam, który od godziny powinien być w szkole.
Poinformowano mnie, że mąż zginął na miejscu a syn z ciężkimi obrażeniami odszedł chwilę później w moich ramionach. Najgorsze jest to, że nie było najmniejszych szans, aby go uratować.
Nie ma nic gorszego dla matki, niż patrzeć jak odchodzi na zawsze twoje dziecko.

Po śniadaniu, jeśli można tak nazwać pół tosta z dżemem i filiżankę kawy, rozgościłam się w czymś na kształt saloniku z kominkiem i zaczęłam przeglądać stare gazety i czasopisma, które przytargał ze sobą mój brat, odwiedzając mnie w ubiegłym tygodniu. Słucham informacji pogodowych nadawanych w radio informujących o nadciągającej śnieżycy, która według przewidywań może trwać nawet kilka dni. Dziennikarz prosi o zrobienie zapasów na ten trudny czas. Ja na szczęście, postarałam się o to kilka dni temu podczas wizyty w miasteczku a Nathan dowiózł resztę. Na tym co mam, spokojnie przetrwam nawet dwa tygodnie.
Zrywam się na równe nogi słysząc wycie wilka tuż obok domu. Jest środek dnia, więc jest to tym bardziej dziwne, bo zwierzęta bardzo rzadko podchodzą do osad ludzkich. Ubieram się pospiesznie i zabieram strzelbę dziadka, którą umiałam obsługiwać już jako ośmiolatka. Jest nie do zdarcia. Staruszek był świetnym nauczycielem. Wprowadzał mnie w świat miejscowych Indian Salish z plemienia Nuxalk, do których sam należał jako członek półkrwi.
Opowiadał o ich historii, zwyczajach i pokazywał miejsca z nimi związane. Uczył mnie pływać, łowić, tropić i polować. Z nim nigdy nie mogłam się nudzić. W przeciwieństwie do Nathan'a, chłonęłam tą wiedzę jak gąbka. On trzymał się zdała od takich rzeczy. Fascynowały mnie opowieści snute przy ognisku podczas miejscowych świąt i obrzędów. Niestety część tych historii opowiadana była w ich ojczystym narzeczu przez co niewiele rozumiałam. Obecnie tylko około dwustu osób zna, mówi i rozumie ten język głównie mieszkańców miasteczka. A szkoda. Ja nigdy się go nie nauczyłam, chociaż rozumiałam pojedyncze słowa.

Dziadek zmarł dziesięć lat temu i od tamtej pory chata należy do mnie i Nathan'a. Przyjeżdżałam tutaj z Michael'em a potem również z synem. Adam nigdy nie poznał pradziadka, dlatego dzięki przebywaniu w tym miejscu chciałam choć trochę przybliżyć mu osobę, dzięki której, jako mieszczuch mogłam przetrwać w dziczy nawet kilka dni bez specjalnego przygotowania i tego samego nauczyć syna. Teraz niestety bym się na to nie odważyła. Miasto zmienia człowieka, a zwłaszcza przyzwyczajenie do wygody. Wszystko jest pod ręką, wiec po co się starać.

Wychodzę na zadaszony taras znajdujący się od frontu budynku pięknej, drewnianej, ale niewielkiej chaty, krytej drewnianym gontem, odnowionej ubiegłej wiosny przez miejscowych rzemieślników. Wdycham świeże i już dość mroźne powietrze, choć słońce świeci oślepiając swoim blaskiem. Jest późna jesień i pierwszy śnieg mamy już za sobą. Ponad półmetrowa warstwa zalega wszędzie. Również na moim terenowym Fordzie. Gdyby nie ten samochód, nie miałabym co marzyć o dostaniu się tutaj.
Sprawdzam oraz zabezpieczam broń i skręcam za dom. Widzę tropy zwierzęcia i zaczynam iść ich śladem. Szlak prowadzący po zboczu góry jest przysypany śniegiem, ale widoczny. Odchodzę od domu kilkaset metrów i odczuwam ogromne zmęczenie. Gdyby dziadek zobaczył w jakim dołku psychicznym i fizycznym teraz jestem strzepał by mi tyłek pasem. Ledwo łapę oddech a mięśnie całego ciała zaczynają mi drżeć z wysiłku i piec żywym ogniem. Po moich plecach spływają strugi potu wsiąkając w ubranie. Strzelba ciąży w dłoniach jak wór kamieni. Mam ochotę paść w zaspę i zasnąć snem wiecznym.
Pochylam się do przodu i przymykam powieki. Chwila odpoczynku i zastanowienia powinna pomóc. Nabieram kilka głębokich oddechów i ruszam dalej przedzierając się przez śnieg. Rozglądam się uważnie dookoła. Po chwili dociera do mnie przytłumione nawoływanie z głębi lasu.
Wolnym krokiem zmierzam w tamtym kierunku, trzymając broń w pogotowiu. Po kolejnych pokonanych metrach słyszę wyraźnie wołanie o pomoc. Rzucam się pędem w tamtą stronę jednak nikogo przed sobą nie dostrzegam. Jedynie kilka zwalonych drzew i pni po wycince. Kątem oka dostrzegam nieznaczny ruch z prawej strony wśród zarośli. Gdy przekręcam głowę dostrzegam łeb ogromnego srebrnego wilka, który przewierca mnie spojrzeniem stalowych oczu. Gdy tylko nasze spojrzenia spotykają się, ten odwraca łeb i spokojnie odchodzi. Jestem w tak totalnym szoku, że stoję jak sparaliżowana, ale o dziwo nie odczuwam strachu.
Po chwili zaczynam się rozglądać z zamiarem powrotu do chaty, gdy na jednym z pni dostrzegam przedmiot przypominający rękawiczkę. Bez zastanowienia ruszam do przodu przeskakując pnie i staje jak wryta. Między dwoma zwalonymi drzewami leży mężczyzna. Ma zakrwawioną twarz i ledwo oddycha. Jego granatowa, sportowa kurtka jest potargana jakby poszarpało ją zwierzę. Dopadam do niego, badam puls i sprawdzam na szybko czy nie odniósł innych obrażeń. Ocucenie go na nic się zdaje a pod warstwą ubrań ciężko jest wyczuć cokolwiek. Uderzenie adrenaliny powoduje u mnie przypływ nadludzkiej siły, bo jak nazwać to, że wyciągam faceta, który bez pudła mogę stwierdzić, jest aktualnie dwa razy większy i cięższy ode mnie. Transportuję go szlakiem, wlokąc na swoich plecach, aż do chaty. Niestety problem jest o wiele większy. Jak powiadomić kogokolwiek o potrzebie pomocy, gdy w całej najbliższej okolicy nie ma zasięgu a telefon stacjonarny nie działa przez zerwane linie telefoniczne jakieś trzy lata temu.
Układam mężczyznę na podłodze obok kominka i zaczynam powoli rozbierać. W międzyczasie nastawiam na palnik kuchenki gazowej garnek z wodą, aby się zagotowała. Będzie mi potrzebna do umycia, jak by nie było, mojego pacjenta. Apteczkę znajduję tam gdzie zwykle czyli w kuchennej szafce wraz z starodawnym ciśnieniomierzem, który jest w zestawie ze stetoskopem. Apteczka jest bogato wyposażona, ponieważ sama o to zadbałam. Dodatkowo przynoszę drugą, którą wożę w samochodzie. Mam w niej wszystko od gazików, strzykawek, podstawowego zestawu chirurgicznego składającego się oczywiście ze skalpela, nożyc igieł, nici, itp., po antybiotyki i inne leki niezbędne na względnym odludziu. To tak naprawdę opasła walizka, którą zawsze mam przy sobie.
Dziękuję sobie w duchu za roztropność w tej materii i zabieram się do badania pacjenta. Uraz głowy jest mało poważny, źrenice są symetryczne i reagują na światło. Brak przytomności to moje najmniejsze zmartwienie. Najprawdopodobniej to tylko lekkie wstrząśnienie mózgu. Prawie pieciocentymetrowe rozcięcie skóry na głowie nie robi na mnie wrażenia, ale po odsłonięciu tułowia mężczyzny i zobaczeniu ogromnego siniaka z prawej strony i lekko napiętego brzucha, jestem pewna, że to będzie jazda bez trzymanki.

Zamykam powieki i zastanawiam się jak wybrnąć z tej patowej sytuacji. Nie mam jak wezwać pomocy. Żeby zadzwonić musiałabym iść w górę kilkaset metrów a jak na zawołanie zaczyna padać śnieg i wiać silny wiatr. Do miasteczka też nie pojadę zostawiając go samego na dwie godziny. Nie ma szans na ratunek w tej chwili. Rozważając wszystkie za i przeciw postanawiam ratować życie nieznajomego. To, że umrze bez pomocy jest pewne, dlatego jestem jego ostatnią deską ratunku. Zabieram się do przygotowania prowizorycznej sali operacyjnej.
Najbardziej obawiam się braku prądu, co często się tutaj zdarza, więc wyjmuje z szafek świece i lampiony jakimi dysponuje to skromne domostwo i zapalam drwa w kominku. Przepycham stół z kuchni, który jest dość długi, aby wygodnie ułożyć na nim mężczyznę. Przynoszę z sypialni bieliznę pościelową i koce.
Całe szczęście, że za każdym razem przyjeżdżając tutaj przywoziłam ze sobą nowy komplet. Teraz mam tego pod dostatkiem. Krwotok wewnętrzny to najgorsze co mogło się przytrafić, ale ze względu na młody wiek mężczyzny i jego fizyczność mam nadzieję, że wyjdzie z tego cało.
Nie mogę dłużej czekać. Wyciągam ampułkę morfiny i odciągami do strzykawki potrzebną dawkę. Oceniam mężczyznę na jakieś osiemdziesiąt- osiemdziesiąt pięć kilogramów masy ciała. Wiek około trzydziestu pięciu lat, prawie dwa metry wzrostu i wysportowana sylwetka. Na oko, okaz zdrowia, nie licząc kilku niewielkich blizn i śladu oparzenia w okolicy lewego nadgarstka.Niestety wpędził się w kłopoty a ja mam zamiar go z nich wyciągnąć.
Moją specjalizacją jest chirurgia urazowa, dlatego liczę na to, że moje wycieńczone żałobą ciało tym razem nie zawiedzie.

Operowałam cztery godziny. W tym czasie przerywałam dwukrotnie ze względu na brak siły i trzęsące się dłonie. Po zszyciu najważniejszych naczyń pozwoliłam sobie na kaloryczny posiłek, aby dotrwać do końca i nie zostawić faceta z rozciętym brzuchem. Zaszyłam miejsce operacji i zabezpieczyłam bandażem. Zbadałam go jeszcze raz dla pewności i odkryłam złamanie podudzia lewej nogi z lekkim przemieszczeniem kości strzałkowej. Nastawiłam kość i usztywniłam nogę. Teraz pozostało czekać na wybudzenie pacjenta.

Mijały minuty, godziny i dni. Mężczyzna na zmianę budził się i zasypiał, ale nie było z nim bezpośredniego kontaktu. Mamrotał coś przez sen. Jadł i pił, ale jakby w półśnie. Otwierał oczy, ale zaraz potem zasypiał spowrotem. Czwartego dnia śnieżyca w końcu ustąpiła i mogłam wezwać pomoc. Wdrapałam się jakimś cudem na wzniesienie i połączyłam ze służbami. Przekazałam wszystko co wiem. Po dwóch godzinach do chaty przybyli ratownicy. Przygotowali lądowisko dla helikoptera na pobliskiej polanie i zapakowali pacjenta na nosze. Podziękowali za pomoc i ruszyli do najbliższego szpitala.

Zamknięci w friendzoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz