Rozdział 5

4 2 7
                                    

   Wędrowcy postanowili zostać w obozie jeszcze jeden dzień. Salina sprawiła, że nawet im się nie nudziło. Wymyślała przeróżne rozrywki. Jedną z takich rozrywek były podchody.

- Dobra, mam nowe ćwiczenie dla was-zakrzyknęła Salina. -Dziś gramy w podchody. Pół drużyny zostaje w obozie, a drugie pół próbuje się dostać do środka. Popatrzcie na swoich towarzyszy i odpowiedzcie sobie na jedno moje pytanie. Dlaczego przy tym ćwiczeniu nie będziemy używać broni-Salina odczekała chwilę. -Broni nie będziemy używać, dlatego że są to nasi przyjaciele, a raczej nie chcemy, by coś im się stało-odpowiedziała przywódczyni- A, weźcie i tak czy siak ze sobą standardową broń, a osoby pilnujące obozu niech mają pod ręką łuk i strzały, jeśli ktoś niepożądany się do obozu zakradnie lepiej, by wcześniej skończył ze strzałą- dokończyła stanowczo.

Nie dobyła się żadna komenda, żaden rozkaz, a wszyscy już stali ustawieni w szeregu i odliczali do dwóch. Jak już drużyny same się utworzyły, z każdej z nich wystąpiła jedna osoba i zagrali w papier, kamień, nożyce. Salina sama nie wiedziała, po co oni to robią. Jednak, ten co wygrał zaciągnął drużynę, w której był do lasu. Wtedy zrozumiała, ten kto przegra, ten zostaje. I jeszcze jedno zdziwienie, była w drużynie, która poszła do lasu. Szybko więc tam pobiegła, jej szara peleryna powiewała na lekkim wietrze tak jak jej towarzyszy, lekko, byle tylko nie przykuć uwagi.

Gdy weszła do lasu, zaczęła liczyć do pięć dziesięciu i oddalać się truchtem od obozowiska. Jak już doliczyła, obróciła się, spojrzała na miejsce, w którym się znajduje. Zaczęła obmyślać plan, wtem coś za jej plecami zaszeleściło. Odwróciła się. Za nią stał mężczyzna z nożem w ręku, ręce i nóż miał we krwi.

Musiała reagować od razu. Wyjęła nóż i zaczęła się bronić. Las był gęsty, trudno byłoby jej raczej uciec przed napastnikiem. Musiała coś zrobić, była za daleko, by jej towarzysze zdążyli jej pomóc w ciągu następnych kilku minut. Musiała działać. „Tylko jak?" pytała sama siebie. „Tylko jak? Przecież nie jestem aż tak dobra w walce na noże...". Wtem poczuła nagły przypływ sił. Może nie jest świetna w walce, ale może go przechytrzyć, oszukać. „Tak, w tym jestem dobra, w tym jestem dobra." Powtarzała sobie w głowie jak jakąś mantrę. I rzeczywiście, stało się to potem jej mantrą, jak tylko traciła pewność siebie, powtarzała ją sobie i jej działania stawały się płynniejsze, bardziej dynamiczne oraz wywarzone. Podsumowując, ta mantra uratowała jej życie nie wiadomo, ile już razy, a sprawę z tego zdała sobie właśnie teraz.

Walczyli, ona sprawna, sprytna, szybka oraz dobrze wytrenowana, jak i on ociężały, zmęczony, wściekły i niewprawny. Wynik tej walki mógł być tylko jeden. Ona przegra, ze złością nie ma co się równać. Takich sił dodaje, ale strach również. Jej ciało zaczęło się szybciej ruszać, stała się zwinna jak sarenka, a chytra jak lis.

- Poddaj się maleńka, za dużo widziałaś- odrzekł wściekły mężczyzna w czarnej kurcie. - Poddaj się, nie chcę, by ciebie coś bolało. Żonę zamordowałem i tak już po mnie. Daj się grzecznie zabić, nie rób mi przykrości jeszcze więcej. Chcę wiedzieć, że zabiłem w amoku, w złości, a nie świadka po tym jak mi przeszło.'

- Przykro mi, lecz nie mogę ci na to pozwolić- odparła hardym tonem Salina. - Ja jestem jedną ze strażniczek tego królestwa, mnie nie tak łatwo zabić. Uwierz mi, mogę ci jeszcze pomóc.

Wietrzyk zawiał, usłyszeli głosy. Salina wiedziała, że jak przyjdą jej towarzysze, to zabiją atakującego.

- Poddaj się, dobrze ci radzę, jak moi towarzysze przyjdą to od razu cię zestrzelą. Poddaj się, jeśli jeszcze chcesz żyć. - powiedziała spokojnie Salina, po czym wyrwała atakującemu nóż i obezwładniła go.

Znowu szelest liści, znajoma twarz wiecznie wesołego chłopca, Airema, była teraz zaniepokojona. Oczywiście, wiadomo było, dlaczego, Salina nie wracała do obozu dłużej, niż to zwykle robiła idąc nawet po chrust na ognisko. Teraz jeszcze trzeba było dołożyć mężczyznę z zakrwawionymi rękoma oraz czerwony nóż obok drzewa, a jego na ziemi.

-Co się tu wydarzyło?

-Zwiążcie go oraz pilnujcie, ja muszę się tu jeszcze rozejrzeć- powiedziała bez zastanowienia. - Potem wszystko wyjaśnię.

Oddała mężczyznę w ręce zdezorientowanego Airema, pobiegła w stronę obozowiska po łuk i kołczan, po czym udała się w stronę, z której przybył napastnik.

Szła tak dłuższą chwilę po śladach, z ułożenia słońca, mogła wywnioskować, że idzie tak już od godziny. Pewien ślad na drzewie przykuł jej uwagę. Wyglądał tak, jakby jakieś zwierzę z nim walczyło. Na ziemi znajdują się ślady. Już kiedyś widziała podobne, tylko mniejsze. „Odyniec, duża sztuka" myśli sobie. Po chwili dociera do niej co to oznacza. Duży odyniec to przecież dzik. „Trzeba ich poinformować, ale jeśli ten mężczyzna kogoś skrzywdził i jest jeszcze szansa na ratunek dla tejże osoby". Dłużej się nie zastanawiała, ruszyła dalej po śladach mężczyzny.

Dotarła do polany, wokoło rosły dęby oraz brzozy. Jesień, to piękna pora roku, zżółkniałe liście, lekki wietrzyk, mżawki oraz więcej napadów na podróżnych. Gdzieś na obrzeżach polany, kątem oka zauważyła ruch. Nieznaczny, ale ruch. Od razu bez myślenia puściła się w tamtą stronę. Zobaczyła kobietę, ranną kobietę.

Nie mogła czekać, aż inni ją dogonią. Kobieta miała przekuty bok. Salina musiała działać natychmiastowo. Przyklękła obok rannej, odsunęła jej rękę. Rana była głęboka, ale chyba nie uszkodziła narządów wewnętrznych.

Usłyszała za sobą dziwny odgłos. Odwróciła się. Po drugiej stronie polany stał dzik. Wielki dzik. Nie mogła narażać rannej kobiety na niebezpieczeństwo z nim związane. Odłożyła jej dłoń w miejsce rany i szepnęła, by przytrzymała chwilę, sama wstała i naciągnęła łuk. Wiedziała, że jak nie trafi znajdzie się w nie lada niebezpieczeństwie. A więc miała tylko jedną szansę na trafny strzał.

Wycelowała pod lewą łopatkę dzika. Jeszcze raz przemyślała trajektorię lotu strzały. Trwało to ułamek sekundy. Wiedziała, że jak tylko wystrzeli będzie musiała uciec w bok. „Jest jeszcze kobieta" przypomniała sobie. Wystrzeliła, pobiegła natychmiastowo w tył. Złapała kobietę i odciągnęła ją do następnego drzewa. Jakimś cudem, od razu, gdy się obróciła, wiedziała, że trafiła. Przeczucie jej nie myliło. Odrobię tylko oddaliła się od drzewa, a na nim dzik już martwy leżał. Zdążyła.

Nieznajoma jęknęła z bólu. Salina od razu sobie o niej przypomniała. Urwała kawałek swojego rękawa i przyłożyła do rany kobiety.

- Spokojnie, zaraz panią przeniosę do obozu- próbowała uspokoić ją Salina. - Spokojnie. Zaraz się panią zajmiemy. Proszę tylko przyciskać materiał do rany.

Podniosła kobietę. Uznała, że ciężko jej będzie nieść ją całą drogę do obozu. Trudno, nie miała innego wyjścia. Ruszyła w stronę obozowiska, gdzie będzie mogła zająć się ranną. Już w połowie drogi do miejsca wypoczynku zmęczyła się. Usłyszała krzyki, jej towarzysze pewnie zauważyli ruch. Ciężko stwierdzić, by było inaczej, skoro nie zważała na środki ostrożności. Powoli dochodziła do polany.

Jeszcze tylko kilka metrów. Wiedziała, że została już zauważona, ale to jej towarzysze, więc czemu nie wyszli jej pomóc? Wchodzi do obozowiska. Jej przyjaciele są związani. Po drugiej stronie polany stoi czterdziestka ludzi. Czemu sobie z nimi nie poradzili?

Musiała z tamtego miejsca uciekać. Szybko, pięć metrów, siedem, dziewięć, jedenaście, czternaście. Już dalej nie da rady. Nikt czujek na taką odległość wystawiać nie będzie. Położyła kobietę przy drzewie, ułożyła gałązki i mech tak, aby miała jakieś legowisko. Przełożyła ją tam. Sama ułożyła się do snu po drugiej stronie drzewa. Wiedziała, że aby uratować przyjaciół będzie musiała zaatakować, ale potrzebowała wypoczynku. Tak, wstanie za dwie godziny i wyruszy na ratunek.

Strażnicy KrólestwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz