Rozdział 2

262 34 1
                                    


#skrawektwejduszy

Nie należałam do osób wymagających. Naprawdę. Żyłam z przekonaniem, iż człowiek często zaczynał od małych rzeczy, skromnie, aby tym samym ułatwić sobie start. Wykonywanie układów tanecznych dla setek gości teatru w Chicago dawało mi poczucie spełnienia, jednak nigdy nie bałam się podjęcia pracy, która wydawałaby mi się nieco mniej satysfakcjonująca, jeżeli wymagałaby tego sytuacja. Zawsze starałam się też podchodzić do nowych wyzwań z otwartym umysłem, bez przejawów sceptycyzmu. Uczęszczałam na inwentaryzacje, roznosiłam ulotki, byłam opiekunką... Kiedy jednak w poniedziałkowy poranek znalazłam się pod wskazanym adresem, zimny pot oblał moją skórę z powodu drastycznego szoku. Domy spokojnej starości, nie wiedzieć czemu, zawsze kojarzyły mi się z kolorem żółtym. Ze szczęściem oraz, jak to sama nazwa mówiła, ze spokojem. Budynek, pod który trafiłam, w niczym nie przypominał jednak tych haseł. Brudne, brązowe ściany niemalowane były zapewne od lat, a i wyposażenie nie zachęcało do owocnej współpracy. W powietrzu unosił się ten specyficzny zapach, jak gdyby w szpitalu, przez co zmuszona zostałam z całych sił zacisnąć zęby, aby ukryć malujące się na twarzy rozczarowanie.

Spokojnie, Saphiro. Nie należysz do takich osób, nie oceniasz książki po okładce, nigdy o tym nie zapominaj.

Kiedy już zakończyłam swoją małą przemowę w celu podniesienia nieco samej siebie na duchu, pewnym krokiem i z zadartym podbródkiem ruszyłam w stronę recepcji.

— Dzień dobry! Nazywam się Saphira Foy, byłam umówiona na rozmowę o pracę — powitałam z entuzjazmem siedzące przy blacie kobiety. Dwie pary oczu natychmiast w oceniający sposób zlustrowały całą moją sylwetkę, a niechęć dało odczuć się na odległość paru kilometrów. Może to właśnie był ten zapach czy raczej smród. Niezadowolenie pracujących tam ludzi.

— Och, nie wiesz, w co się pakujesz, dziecko — wymamrotała jedna z nich, spoglądając na mnie zza okrągłych okularów. Jak ja uwielbiałam takie sytuacje. — Widzisz tego mężczyznę, o tam? — leniwie wskazała na mniej więcej czterdziestoletniego faceta o śniadej cerze i bladym uśmiechu, kiedy to przeglądał jedną z białych teczek, w dłoni trzymając kubek z kawą. Na widok najlepszej na świecie cieszy, momentalnie pojęłam, że dobrze się dogadamy. — To jest pan Andrews, podejdź do niego.

Obdarowałam moje rozmówczynie skinieniem w formie niemego podziękowania, a następnie, zaciskając mocno palce na torebce, ruszyłam ku wspomnianej osobie. Jak gdyby wyczuwając na sobie uważne spojrzenie, piwne tęczówki natychmiast wychwyciły moje. Ubrany w granatowy sweter oraz eleganckie spodnie, sprawiał wrażenie niezwykle przyjacielskiego, co nieco ukoiło rozszarpane już nerwy.

— Ty musisz być Saphira — nim zdążyłam odpowiedzieć cokolwiek, chwycił moją dłoń w mocny, ojcowski uścisk. — Nazywam się Henry Andrews, ale możesz mówić do mnie po prostu Henry. Cieszę się, że jesteś.

— Ja również, chociaż nie będę ukrywać, zdziwiło mnie nieco to, jak bardzo... pilna okazała się potrzeba zatrudnienia kogoś — palnęłam wprost, powodując tym samym drgnięcie kącika ust mężczyzny. Wyswobodził moją kończynę, po czym wskazał na jeden z korytarzy, wyglądających na szczęście o wiele przytulniej. Powolnym krokiem zaczęłam stąpać więc po okrytej wykładziną podłodze.

— Tak, domyślam się. Widzisz, nasze miasto nie przeznacza zbyt wielu środków na ten budynek — rozpoczął wyjaśnienia, raz po raz wskazując kolejne pomieszczenia. — Mamy sponsorów, jednak nie jesteśmy w stanie zaoferować przebywającym tu ludziom takich warunków, jakie powinni mieć. O ile z opieką nie jest jeszcze tak źle, brakuje nam osób, które po prostu ich czymś zajmą, zapełnią jakoś czas. Do tej pory mieliśmy tutaj kilku takich pracowników, ale jedna z kobiet odeszła, bo znalazła lepiej płatną pracę, inna zaszła w ciążę. Ci ludzie potrzebują rozrywki, Saphiro. Dzięki temu czują, że żyją. Wystarczy jedna rozmowa czy nawet obecność kogoś innego, a cieszą się tak, jak dziecko, które dostaje prezent na gwiazdkę. Mało kto tutaj aplikuje, mieszkańcy nie wydają się zainteresowani pracą ze starszymi, dlatego twój odzew tak bardzo nas ucieszył. Warunki nie są najlepsze, zarobki także, lecz tylko na tyle jesteśmy w stanie chwilowo sobie pozwolić. To nie muszą być wymagające zajęcia. Gry planszowe, konkursy, zwykłe rozmowy, a nawet spacery. Dla nas coś błahego, dla nich niezwykle znaczącego. Wielu z tych ludzi nie otrzymuje kontaktu z rodzinami. Byłbym więc niezmiernie wdzięczny, gdybyś zgodziła się poświęcić im nieco swojego czasu, zarazić tą swoją młodzieńczą werwą, obdarować radością. Ostateczna decyzja należy jednak do ciebie.

Rozglądając się po budynku, widok brudnych, zniszczonych ścian uaktywnił we mnie wspomnienia, które leżały głęboko zakopane w czeluściach umysłu. Jedne z tych, których nigdy nie chciałam wypuszczać na wierzch. Wspomnienia z czasów, kiedy to każdy dzień był walką o przetrwanie, a nasza rodzina ledwie wiązała koniec z końcem. Wrzaski mamy, gdy ojciec kolejną noc z rzędu wracał pod wpływem mocnych trunków, aby chwilę później móc wyładować na niej całą zalegającą w nim frustrację. Niewiele pamiętałam z tych sytuacji, jednak tym, co wyryło mi się w głowie i miało pozostać w niej już do końca, było obejmowanie swych kolan, gdy płakałam na zimnej podłodze, błagając o chociaż parę minut spokoju. O to, aby na zaledwie kilka chwil nastała cisza, gdyż świadomość tego, jak bardzo cienka była linia stanowiąca granicę, przypominała o sobie każdego dnia. Za każdym razem szeptałam w duchu słowa pociechy, skierowane w swoją własną stronę. Prosiłam o ukojenie, wytchnienie, aby ponownie poczuć nutę bezpieczeństwa. Dom nie stanowił już azylu, tylko miejsce łamiących serce kłótni. Nie potrafiłam zliczyć, ile razy przyciskałam dłonie do uszu, żeby nie usłyszeć tego jednego momentu, w którym następuje zatarcie granicy. Wpychałam w siebie niezliczone ilości jedzenia, następnie wymiotowałam, żeby w ten sposób zwrócić na siebie ich uwagę, na moment odciągnąć od kłótni. Choć tak bardzo pragnęłam im pomóc, wtrącenie się w sytuację napawało mnie prawdziwym strachem. Byłam tchórzem. Tak cholernie mocno zlęknionym dzieckiem o braku odwagi do zgłoszenia przemocy. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzyłam widoków tak brutalnych, z echem odbijającym się o każdy zakamarek umysłu. Niekiedy, gdy zastanawiałam się, w jaki sposób przebiegnie moja przyszłość, brałam pod lupę właśnie starość. Niewiele osób zdawało sobie sprawę, jak bardzo uwielbiałam kontemplować o życiu. Dla znajomych pozostawałam tą radosną, wiecznie uśmiechniętą Saphirą Foy, czasem wręcz z tego powodu irytującą, lecz gdy zamykały się drzwi, pozostawałam w swojej własnej bańce, gdzie w powietrzu unosiły się tematy trudne do rozgryzienia. Nie przeszkadzało mi myślenie ludzi, iż niewiele mogę zaoferować swoją osobą. Nie działałam dla innych, a dla siebie. Jeżeli otrzymywałam upragnione efekty, opinia ludzi stawała się mało istotna, wręcz nieznacząca.

Uświadomienie uderzyło we mnie niczym siarczysty policzek, gdy badałam mury budynku. Jak wspomniał sam Henry, nie każdy podjąłby się tej pracy. Dlatego też na nią przystanęłam. Z bijącą pewnością wysunęłam w jego stronę dłoń w celu przypieczętowania naszej współpracy, a kiedy wychodziłam, satysfakcja wręcz wrzała w mych żyłach z powodu zdecydowania się na coś, co było dla mnie tak nowe, inne. Mimo to towarzyszyła również radosna ekscytacja, jakby ktoś właśnie postawił przede mną prezent i zezwolił na otworzenie.

Tak właśnie się czułam, gdy spokojnym krokiem przemierzałam ulice Denver. Uśmiech szybko opuścił jednak wargi, gdy nagła fala bólu przeszyła dolną kończynę. Zassane gwałtownie powietrze wydawało się buforem pomiędzy mną a światem zewnętrznym, kiedy to stałam na pustym chodniku, błagając w myślach, aby cierpienie ustało chociaż na krótką chwilę. Ból zjawiał się raz na jakiś czas i choć niespodziewanie, byłam w stanie przeczekać tak długo, aż nerw ochłonie i ponownie da mi moment wytchnienia. Taniec stanowił moją przyszłość, jedyny punkt zaczepienia. Niezależnie od tego, w jakim mieście przebywałam, potrzebowałam go, aby czuć, że robię coś dobrze. Z całych sił unikałam więc myśli, iż mogłoby być inaczej. Wkładałam na twarz ulubioną maskę, dzięki której nikt nie potrafił rozgryźć prawdziwych myśli Saphiry Foy. Pozostawiłam swój umysł zamknięty dla innych ludzi w celu zachowania pewnych przemyśleń dla samej siebie, dla jedynej osoby, która mogła coś z nimi zrobić, zacząć jakkolwiek działać.

Śmiać mi się chciało na samą tą myśl. Tak bardzo fałszowałam swoją pewność siebie przed innymi ludźmi, iż niekiedy sama zaczynałam wierzyć, że taka właśnie jestem. Prawda była taka, że pozostawałam tą małą, bezbronną dziewczynką, która wciąż, mimo tego, że próbowała korzystać z życia, tyle razy odczuwała z jego powodu lęk.

Karteczka z numerem telefonu jednego z ortopedów w mieście wypalała dziury w kieszeniach spodni, lecz do tej pory zawzięcie ignorowałam jej obecność. Czy byłam gotowa stawić czoła brutalnej prawdzie?

Skrawek Twej Duszy [krótka historia] - ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz