Gdyby nie mężczyzna, który szedł powoli, zaczęłaby biec. Myśl, że może zostać przyłapana w takim stroju, przyprawiała ją o dreszcze. Dreszcze niewytłumaczalnego strachu.
Uparcie ignorowała Weissa, który zawołał ją po imieniu jeszcze dwa razy. Zwrócił tym uwagę swoich kolegów.
— Pál, jak dobrze cię widzieć. — Jej ojciec nagle się zatrzymał, witając z wysokim mężczyzną, ubranym w czarny garnitur. Włosy miał siwe i osadzone tylko za uszami, jego pomarszczona, naga twarz sprawiała wrażenie sympatycznej.
— Tivadar! — krzyknął, ignorując wysuniętą dłoń jej ojca i po prostu go przytulił. — Tyle lat żeśmy się nie widzieli. Opowiadaj co tam u ciebie. Oh, a to kto? Nie za młoda? — spytał, patrząc na twarz Gyémánt, która ostatkiem sił zmusiła się, aby nie powiedzieć czegoś głupiego.
— To moja córka — odparł Tivadar, wypowiadając trzecie słowo z trudem.
— Oh, wybacz najmocniej — zwrócił się do dawnego znajomego. — Panienko.
Gyémánt uśmiechnęła się delikatnie, pokazując w ten sposób, że nie poczuła się urażona. Nie było to jednak prawdą. Pál objął ramieniem jej ojca i ruszyli dalej przed siebie, powracając wspomnieniami do czasów dzieciństwa. Gyémánt puściła ramię ojca, dając mu więcej swobody czego nawet nie zauważył lub po prostu nie chciał. Odsunęła się w tył, ale był to błąd, gdyż poczuła dłoń na ramieniu. Szybkim ruchem przyłożyła ponownie chusteczkę do twarzy, spuszczając głowę, a drugą dłoń władając do kieszeni, aby poczuć książkę.
Odwróciła się i ujrzała czerwony sweter. Westchnęła jednocześnie z ulgą i zdziwieniem oraz nutką irytacji. Odsunęła chusteczkę od twarzy.
— Panienko — zaczął Feri Acz, którego poznała po głosie. Uniosła spojrzenie, pozwalając mu poznać swój błękit. — Zgubiłaś parasolkę.
— Dziękuję — odparła, odbierając własność, choć wolała mu ją oddać i nigdy więcej nie brać jej do ręki. Wyglądała z nią totalnie głupio i dziewczęco.
— Gyé!
Z oddali znów było słychać piskliwy głos Weissa, który szedł w jej stronę. Nie wierzyła, że nie potrafił odpuścić po takim czasie. Gdyby była Gyémánt już by się przecież odezwała. Zerknęła za plecy Feriego i miała odchodzić, gdy chłopak spytał czy wszystko w porządku.
— Oczywiście. Muszę już jednak iść — powiedziała, znów zerkając za niego. Chłopcy byli coraz bliżej.
— Rozumiem, ale może podasz mi swe imię?
Uśmiechnął się delikatnie. Miała wielką ochotę odpowiedzieć, że tego nie zrobi, bo zabiera jej cenny czas.
— Laura — mruknęła w chusteczkę, po czym zakasłała.
Weiss, Czele, Czonakosz i Nemeczek zbliżyli się do nich. Gyémánt była pewna, że teraz nie da rady się z tego wywinąć, a chłopcy ją rozpoznają.
— Gyémánt? — spytał Weiss, już enty raz, a szatynka miała ochotę mocno mu przywalić.
Skoro ktoś nie reaguje na imię jakim go wołasz, to znaczy, że pomyliłeś. Naprawdę tak trudno to zrozumieć?
Pokręciła głową, kasłając i chowając się za Feri Aczem, za co miała ochotę przywalić sobie kijem w głowę. Czuła się okropnie, ale nie chciała już nic więcej psuć, więc odgrywała dalej ten teatrzyk.
— To jest Laura. Dlaczego ją nachodzicie? — spytał Feri, przyjmując pewniejszą pozę.
Weiss się speszył, a Czonakosz wraz z Nemeczkiem zrobili krok do przodu. Czele się nie mieszał, wlepiając swój wzrok w dziewczynę, która nie odważyła się podnieść spojrzenia. Gubili się w swych oczach na tyle często, że była pewna, iż chłopak by ją rozpoznał.
CZYTASZ
Childhood Love || chłopcy z placu broni ✓
FanfictionWyjątki zdarzają się rzadko. Chłopcy z Placu Broni nie zapraszali do siebie dziewczyn, ale ona była inna. Nosiła chłopięce ubrania, grała z nimi w palanta i cały czas miała zdarte kolana. Po czasie zapomnieli, że jest dziewczynką i traktowali ją ja...