1.1 ("Zoopark")

225 40 387
                                    

tajemnicze zniknięcia, brutalność systemu autorytarnego

1469 wyrazów

---------------------

Coś spadło mi na głowę. Wcisnęłam twarz głębiej w brudną poszwę wyświechtanej poduszki, żeby po chwili usłyszeć perfidny śmiech Wiery i zdać sobie sprawę z tego, że właśnie rzuciła we mnie pluszową myszą. Odpowiedziałam jej półprzytomnym spojrzeniem.

— Wstawaj, leniu! – krzyknęła podejrzanie wesoło, popijając drobnymi łykami kawę z kubka, z niewyjętą z niego łyżeczką. – Polina Andriejewna Puczkowa zamierza zaspać na swoją własną egzekucję?

Sens wypowiedzianych przez nią słów docierał do mnie z pewnym przesunięciem czasowym. Przed dziewiątą rano zawsze byłam nieprzytomna. Sądząc po szarówce, która wpadała do pomieszczenia przez niewielkie okienko, teraz mogła być najwyżej szósta. I naprawdę nie chciałam myśleć o tym, jaki czekał mnie dzień. Poczucie obowiązku jednak wzięło nade mną górę.

— Max! – Trąciłam łokciem leżącego koło mnie blondyna w białym podkoszulku. – Musimy wstawać.

Mój chłopak zawarczał, przewracając się na plecy, ukazując nam w całej okazałości swoją zaspaną, nieogoloną twarz. Z bólem serca usiadłam na materacu, spuszczając nogi na klapki ustawione na przemokniętej, betonowej podłodze. Pizgało okrutnie. Podeszłam do czajnika, w którym na kuchence elektrycznej gotowała się woda, i zalałam nią trzy kopiaste łyżeczki czarnej, fusiastej kawy. Wiedziona jakimś nagłym przypływem porannej empatii, zdecydowałam się przygotować Maxowi taką samą, a potem zrobić nam jakieś kanapki na drogę. Tymczasem ten niewdzięcznik, ignorując istnienie mojego dobrego serca, wyprzedził mnie właśnie w kolejce do łazienki, głupawo się uśmiechając.

— Pożyczyć ci Wiczkę? – dobrotliwie spytała Wiera, mając na myśli swoją szarą, pluszową maskotkę.

Parsknęłam śmiechem tak, że fusy z kawy prawie wyleciały mi nosem. Poważnie rozważałam rzucenie myszą w Maxa, jednak obawiałam się o swoją poranną celność.

Natomiast szczodrym gestem sypnęłam mu do kawy połowę zawartości naszej solniczki. 

— A tobie nie zimno? – zainteresowała się Wiera, na widok moich nóg jedynie w klapkach i szortach, w których spałam. Sama zdążyła się już opatulić w ciepły dres i watowaną puchówkę. Październikowe poranki zionęły mrozem.

Po kilku miesiącach łażenia od squatu do squatu, trochę się już przyzwyczaiłam. Kiepskie warunki przestały robić na mnie wrażenie. W nocy dostaliśmy sygnał, że Milicja rozbiła naszą poprzednią miejscówkę, pieszczotliwie nazywaną Tęczowym Przedszkolem. Zatrzymano ponad dwadzieścia osób, których jedynym przestępstwem było wąchanie kleju z plastikowej torebki. Skończyło się na prewencyjnych ciosach gumową pałą po plecach i czterdziestoma ośmioma godzinami pobytu w pięciogwiazdkowym hotelu, powszechnie znanym jako milicyjny dołek.

My zdążyliśmy się już parę dni temu przenieść na działki. Teren dawnych pracowniczych ogródków działkowych zarastał piołunem, dzikimi jabłkami i mirabelkami, odstraszając od siebie ludzi, odkąd kilka lat wcześniej jedna z hodowanych kóz wydała tu na świat czarnego kozła z dwiema głowami i czterema rogami. Lokalne władze uspokajały, że to nic innego jak pozostałości po katastrofie w Czarnobylu, jednak zabobonni ludzie całowali bochen chleba, następnie czynili dłonią znak krzyża, zapalali świeczki i wystawiali ikony w oknach. Wystarczyło wyjrzeć przez okno i popatrzeć na księżyc. Czerwienił się tak, jakby na naszych oczach miał spłonąć.

Obróciłam się tyłem do prowizorycznego stolika i oparłam lędźwiami o jego krawędź pokrytą biało-czerwoną ceratą. Ogrzewałam dłonie kubkiem świeżo zaparzonej kawy. Powoli zaczynałam czuć ciepło rozchodzące się wzdłuż całego mojego ciała. Po rozgryzieniu kilkunastu niedoparzonych fusów, pływających na samej powierzchni przygotowanego napoju, moje myśli stopniowo nabierały ostrości i przejrzystości.

Jedna z tysiącaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz