⛔ zniszczenia, ulotność życia ludzkiego, wojna
Rozdział trochę na rozruch po długiej przerwie!
2480 wyrazów
---------------------
Walka o życie przykleiła się do najcieńszej wskazówki zegara. Tej, która odmierzała sekundy. Przypomniały mi się posty na pseudofilozoficznych profilach, rozpaczające nad tym, że godzina była długa, kiedy się cierpiało, albo krótka, kiedy się było wesołym. Całość najczęściej publikowano na tle zdjęcia szumiącego morza, z którego wcześniej usunięto śmieci za pomocą aplikacji posługującej się sztuczną inteligencją. Fotografię można było oczyścić z niepożądanych elementów w zaledwie kilka sekund, co wychodziło łatwiej, taniej i szybciej niż praca nad usunięciem stu lat zaniedbań wobec mórz i oceanów.
Klęcząc pozginana pomiędzy czterema stalowymi ścianami korytarza wentylacyjnego, doświadczyłam chwili, która okazała się paradoksem. Zakrzywiała ona czasoprzestrzeń swoim brakiem jednoznacznej klasyfikacji. Była zarówno krótka, jak ścięcie mieczem, ale i ciągnęła się w nieskończoność, jak wyrazy w języku węgierskim.
Tak wyglądała noc, którą spędziłam w metalowej pułapce. Do której weszłam na własne życzenie, ponieważ uciekałam przed czymś jeszcze gorszym. Potencjalnie ostatnie chwile mojego życia upływały mi zbyt szybko. Miałam wrażenie, że każde mrugnięcie okiem zabierało po godzinie z puli przeznaczonej dla mnie.
A jednak, klęczenie na czworakach zdawało się przy tym ciągnąć się w nieskończoność. Tak strasznie bolało. Moje uda drżały. Moje ramiona próbowały odkleić się od barków. Miałam wrażenie, że kolana przetarły mój dres, a następnie stopiły się ze srebrzystą powierzchnią, na której leżały. Każdy ból zgiętej kości czułam w szczęce. W nerwach trójdzielnych. Moja twarz była sparaliżowana. Rozsadzało mi głowę.
Mogłam jedynie minimalnie zmieniać swoją pozycję, albo przenosić ciężar ciała z jednego kolana na drugie. Z kolan na dłonie. Z dłoni na kolana. Nie mogłam tak po prostu się położyć. Musieliśmy całą grupą zachować czujność. Powinniśmy być gotowi na to, żeby w każdej chwili zerwać się i sunąć do przodu. Być może każde z nas w osobnym kierunku, żeby zmylić pościg wśród plątaniny korytarzy. Walczyłam zatem o każdy oddech, kosztem przedłużającej się agonii.
Z piętra poniżej dochodziła do nas kakofonia dźwięków, przypominająca odgłosy wymierzania sprawiedliwości na Sądzie Ostatecznym. W moich myślach, czyniły to pół-ludzkie, pół-fantastyczne twory, które wyobrażałam sobie jako przerażających jeźdźców w czarnych kapturach i z oczodołami zionącymi pustką.
Po kilku godzinach, hałas wreszcie dobiegł końca. Zduszony ogień histerycznych krzyków jeszcze tlił się gdzieniegdzie małymi punktami, aż wreszcie utulił go zmęczeniem uspokajający blask świtu.
Usłyszałam wtedy ciche chrupanie i mlaskanie, które w podejrzany sposób przypominało mi przygryzanie jakiejś szeleszczącej, łamliwej przekąski. Po chwili koncentracji, ulokowałam ten odgłos w tym samym korytarzu wentylacyjnym, w którym się znajdowaliśmy. Zdołałam przesunąć nieco swoją drżącą szyję, żeby w niebieskawym świetle czyjegoś telefonu upewnić się, że pancerny karaluch – dla niepoznaki przebrany w postać małej dziewczynki – wyjął sobie z plecaka plastikową tubkę, napakowaną chipsami. Po chwili doleciał do mnie zapach ziemniaków smażonych na oleju oraz serka fromage. Albo czegoś podobnego.
Młoda wykorzystywała swój niewielki wzrost, żeby swobodnie siadać, kłaść się, a także obracać we wszystkich kierunkach. Była naszym przewodnikiem i pilotem. Czymś na kształt głowy oraz oczu sześcioosobowego węża. Wciąż jednak uparcie milczała. Pietia, który klęczał najbliżej niej, spróbował po raz kolejny nawiązać z nią kontakt.

CZYTASZ
Jedna z tysiąca
Science FictionRok 2063. W świecie zmienionym apokaliptycznymi warunkami, sto tysięcy osób z krajów Globalnego Południa trafia do jednego z Centrów Kwalifikacyjnych, na granicy polsko-białoruskiej. Trudny, niekiedy kuriozalny proces eliminacji, ma wyłonić tysiąc...