1.3 ("Shum")

142 33 289
                                        

milicja, wulgaryzmy, krew, użycie rasistowskiego sformułowania w celu oddania charakteru postaci

2359 wyrazów

---------------------

Po dwóch godzinach dreptania żółwim tempem ulicami Wołkowyska, stanęliśmy przed niewysokim domkiem z trójkątnym, spiczastym dachem i świeżą elewacją pomalowaną na bladoróżowo. Nad szklanymi drzwiami wejściowymi widniał szyld stylizowany rzemieślniczym krojem pisma, kojarzącym się z nowoczesnym barberem albo z piwami IPA: Manufaktura Pączka.

Wystarczył jeden rzut oka przez szybę, żeby zauważyć tłum ludzi w środku oraz typową dla małych miasteczek mieszaninę trendów dekoracyjnych z każdej możliwej branży.

— Dobra, komu kupić? – spytałam z uśmiechem, szerszym od chodnika, na którym stałam. Obracałam w swojej dłoni w kieszeni równowartość dziesięciu dolarów i czułam się, jakbym miała do dyspozycji nieograniczony majątek i zamierzałam postawić całemu światu kolejkę.

— Mi! – wyrwała się Wiera, której nagle nie przeszkadzało, że znaleźliśmy się w samym środku miasta, bo było dokładnie tak, jak zapowiedziałam. 

Dookoła nas rwącym strumieniem przepływała rzeka najprzeróżniejszych ludzi.  

— Jakiegoś z budyniem – zastanawiała się na głos. – Ale nie z takim zwykłym. Najlepiej z alkoholem.

— Kawę – odezwał się Max. – Gorzką. I bez soli.

— Kup mi może pół bagietki z kozim serem i burakiem. – Olga uśmiechnęła się przepraszająco i wyjęła z kieszeni swojego plecaka pozwijane banknoty. Dorabialiśmy, jak tylko się dało. Od oprowadzania zagranicznych turystów, przez sprzedaż owoców z działek, po zbieranie złomu.

Pietia wzruszył ramionami, ambitnie unosząc się honorem. Odpowiedziałam mu tym samym, po czym wkroczyłam do środka.

Przecisnęłam się przez tłum gapiów zgromadzonych przed gablotą z produktami i odstałam swoje w kolejce w oczekiwaniu na zamówienie. Zapłaciłam, przelałam kawę do pustego termosu, schowałam wszystkie produkty do plecaka, a następnie ruszyłam w stronę części ze stolikami, rozglądając się za najwłaściwszym miejscem na to, żeby móc zostawić ulotki. Kolorowy tłum pachniał kawą i wanilią. Ludzie, którzy mieli czas i pieniądze na to, żeby po wyczerpującej podróży znaleźć się w kawiarni, nie mogli należeć do najbiedniejszych.

Wyobraziłam sobie, jak za parę minut ten radosny gwar zmieni się w niespokojne poruszenie, bowiem moje ulotki ostrzegały przed współpracą reżimu Andruszenki z międzynarodowym Centrum Kwalifikacji. W pięciu językach pisaliśmy o tym, że uczestnicy niezakwalifikowani w trakcie procesu w poprzednich latach nie wracali z budynku, natomiast w Białorusi nikt nie zadawał pytań o ich dalsze losy. Było wręcz przeciwnie – Air Belarus zarabiało na połączeniach lotniczych umożliwiających wzięcie udziału w rozgrywce, zaś tutejsi przemytnicy organizowali przerzuty ludzi z Afryki i Azji.

Rzuciłam okiem w kierunku marmurowego parapetu, porównując go z drewnianym stolikiem, na którym ustawiono pojemnik z jednorazowymi opakowaniami z cukrem, a także z miodem, cynamonem i całą masą papierowych serwetek. Napotkałam wzrok chłopaka o bliskowschodnich rysach, siedzącego w towarzystwie starszego mężczyzny w tradycyjnym nakryciu głowy i wyraźnie przyglądającego się mojej krzątaninie. Zupełnie, jakby mógł przewidzieć, co zamierzam zrobić.

Odwróciłam od niego głowę, po czym sięgnęłam do plecaka, żeby wyciągnąć gruby plik papierów wydrukowanych w formacie A4. Niecała minuta dzieliła mnie od położenia ulotek tuż obok plastikowych przykrywek do kubków do kawy. Następnie zamierzałam skierować wzrok w zupełnie inną stronę i zdecydowanym krokiem opuścić pomieszczenie. Tak jakby nigdy mnie tu nie było.

Jedna z tysiącaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz