Chapter XIII

921 59 7
                                    

Obudziło go silnie przeświadczenie o tym, że Gryfoni to idioci. Niby nic nowego, ale tym razem czuł to w każdym zakamarku swojego zmaltretowanego ciała. Bardzo powoli przez jego umysł przepełzały kolejne wspomnienia, a ból nasilał się. Nie był pewien, gdzie dokładnie się znajduje, ale nie miał sił otworzyć oczu, więc po prostu trwał na skraju własnej świadomości. Nie wiedział czy minęły minuty, czy godziny, gdy drzwi pokoju otwarły się i do środka ktoś wszedł. Miękkie kroki stłumił dywan, ale poczuł ciepłą dłoń na czole.

- Dochodzi do siebie - zakomunikowała Granger. Ten głos poznałby wszędzie.

- Nie sądzę. Nie budzi się. - Potter też tutaj był.

Próbował otworzyć oczy, ale powieki opierały się, więc zrobił jedyne na co było go stać.

- Gryfoni to idioci - wyszeptał, mając mściwą nadzieję, że usłyszą.

- Mówiłam, że nic mu nie będzie - mruknęła tylko Granger, zanim drzwi ponownie się nie zamknęły.

***

Harry nie przepadał za krzyczeniem na ludzi. Właściwie rzadko podnosił głos, nawet gdy to było konieczne. Godzinami przed lustrem jeszcze w domu Dursley'ów wytrenował zły wzrok - jak nazywał twarde spojrzenie, które było niemal cechą wrodzoną wszystkich Ślizgonów. Jednak nigdy nie udało mu się wrzasnąć. Aż do teraz.

- Bill! Do jasnej cholery! Możesz mi powiedzieć po co je zdjąłeś! Zdjąłeś! - powtórzył jeszcze głośniej na wypadek, gdyby ten nie zrozumiał. - Bariery? - Każde słowo osobno wypływało z jego ust. W miarę upływu czasu uspokajał się też.

Śmierciożercy koniec końców zakończyli oblężenie. Na szczęście pozbierali ciała kamratów, którzy wylądowali na ścianie kamienicy naprzeciwko, więc Członkowie Zakonu nie musieli sprzątać bałaganu przed wyjściem mugoli do pracy. Zwolennicy Voldemorta szybko zorientowali się, że nie przebiją się przez osłony i w ciągu niecałych czterech godzin nie było po nich śladu. Fred i George niemal cały czas obserwowali ich przez okna, próbując rozpoznać kogokolwiek. Już od dobrych czterech miesięcy nie chodzili w maskach, przywdziewając tylko czarne szaty, ale najwyraźniej w tej grupie nie było nikogo znajomego. W chwilach takich jak ta przydałby się właśnie Malfoy, ale ten nieprzytomny leżał w swoim pokoju. Harry i Lupin oddelegowali wszystkich do sprzątania i czuwania nad bezpieczeństwem lub po prostu zaprowadzili do łóżek. W salonie zostali we trzech; Lupin, Harry i Bill, który zawstydzony wcisnął się głębiej w fotel.

- Coś ty sobie do cholery myślał? - wrzasnął na koniec Złoty Chłopiec i opadł na kanapę, rzucając dalej wściekłe spojrzenia.

Czuł wszystko, co działo się z domem. Nie był pewien jak Malfoy dokładnie to zrobił, ale to naprawdę było genialne. Każde zaklęcie, które uderzyło w pobliżu. Wtargnięcie w bezpieczną strefę. Czuł nawet siłę, która napłynęła, gdy Ślizgon potraktował się dwukrotnie klątwą tnącą. To było jak odrodzenie. Niemal zakrztusił się powietrzem, które niespodziewanie wypełniło jego płuca.

Kolejny krok do przodu i nowe problemy - pomyślał, splatając palce ze sobą. Siedział przy Malfoyu prawie trzy godziny, a ten nawet nie drgnął. Hermiona podała mu eliksiry krwiotwórcze, gdy już udało im się zahamować krwawienie, ale sądząc po śladach - blizny zostaną mu do końca życia. Nie będzie zadowolony, kiedy już się ocknie na dobre. Wyszeptane Gryfoni to idioci pozbawiło go sił na kolejne kilka godzin, ale przynajmniej Gryfon oderwał się od jego łóżka i poszedł zrobić porządek. Pewne sprawy należało ukrócić już dawno, lecz jak zwykle brakowało czasu. Uważał też tę małą wojnę pomiędzy Malfoyem a Billem jako coś całkiem niegroźnego. W życiu nie pomyślałby, że Weasley może być tak głupi.

Pocałunek o smaku krwi || Drarry 18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz