7. Wolałbym zająć się... czymś zwyczajnym

207 41 1
                                    



Minął miesiąc naszej relacji. To był intensywny miesiąc coraz bliższej więzi. Uwielbialiśmy spędzać ze sobą czas, choć Fred zaczął siać we mnie ziarna wątpliwości.

Układało się nam świetnie, dogadywaliśmy się wyśmienicie, byliśmy dopasowani. Naprawdę robiliśmy wszystko byleby zobaczyć się nawet na pięć minut dziennie, jeśli to było w ogóle możliwe.  

Problem polegał na naszej osobności.

Spotykaliśmy się raczej w moim pokoju albo chodziliśmy na spacery czy na kawę. Hazz stronił od imprez czy tłocznych miejsc. Nie chciał też za bardzo spotkać Freda.

Zawsze byliśmy sami, zawsze we własnej bańce szczęścia, nie dopuszczając do niej innych. 

I normalnie nawet bym nie pomyślał, że mi to przeszkadza czy to podejrzane. Gdyby właśnie nie zmartwiony rudy, który aż wychodził z siebie słysząc kolejną odmowę.

– Prosił cię o pieniądze? – zapytał pewnego razu na moich fakultetach.

– Jeśli przemienicie czasownik z końca na początku... – mówił profesor, a ja niestety kompletnie nie kodowałem jego słów.

Spojrzałem na niego z niedowierzeniem. W ogóle Fred wbił się za mną na zajęcia z greki, na które nie chodził. Tylko mi przeszkadzał przez całe ćwiczenia. I dopiero po tym pytaniu zrozumiałem, dlaczego za mną tu polazł.

– Żartujesz? – wykrztusiłem, nie wierząc własnym uszom.

Spojrzał na mnie poważnie i zrozumiałem, że on mówi jak najbardziej serio. Mrużył oczy i patrzył na mnie intensywnie. 

– Zwariowałeś – podsumowałem, ale on złapał mnie za nadgarstek i patrzył nadal z powagą. – Wręcz przeciwnie Fred. – Próbowałem go przekonać, by przestał świrować. – Często się wykłóca, że to on chce płacić za jedzenie, czy inne pierdoły podczas naszych spotkań.

Odsunął dłoń, ale nie wydawał się spokojny. Miałem wrażenie, że tak się przyczepił myśli, że Hazz jest oszustom, że nic go nie przekona. 

– Rozumiem, że jesteś zmartwiony – zacząłem z innej strony – bo odmawia spotkania z tobą, ale spokojnie, Hazz jest super. Naprawdę mnie nie oszukuję, ani nie wykorzystuję.

– Jak ma na nazwisko i czym się zajmuje? – zapytał, nie poddając się.

Z dnia na dzień robił się coraz bardziej zmartwiony, wręcz paranoiczny. I coraz bardziej naciska. 

Westchnąłem.

– Nie wiem jak ma na nazwisko, mówił kiedyś chyba, nie pamiętam.

– Jak możesz... – jęknął przeciągle z pretensją, ale mu przerwałem:

– Ale pomaga w rodzinnej firmie, nie jest chętny w rozmowie o swojej rodzinie, chyba ma jakiś problem. A ja przecież nie będę się wtrącał, jak nie chce mi powiedzieć, to znaczy, że nie chce bym wiedział.

Nie potrzebnie mu to mówiłem. Wyglądał na jeszcze bardziej niespokojnego.

Westchnąłem. Byłem w stanie tylko poklepać go po plecach i po raz tysięczny zapewnić, że wszystko jest jak najbardziej w porządku i nie zanosi się na sprzedanie moich organów w Indiach.

Dzisiaj po zajęciach też miałem spotkać się z Hazzem. Często wykorzystywaliśmy najmniejszą wspólną wolną chwilę. Dlatego często Hazz odprowadzał mnie do mojej pracy, czasem idąc coś zjeść.

Tak było i tym razem.

Czekał na mnie pod uniwersytetem. Jak zwykle w kapturze i maseczce higienicznej. Natychmiast go zauważyłem i rzuciłem mu się w ramiona. Był taki ciepły i troskliwy w uścisku. Kochałem to.

– Cześć – mruknąłem mu w ramię.

– Hej – roześmiał się. – Jak zajęcia? – zapytał,  głaskając mnie po karku i odsuwając się.

Natychmiast chwyciłem go za rękę i zacząłem szczęśliwie biadolić. Przez całą drogę ćwierkałem mu teorie, na którą dziś wpadłem. O tym, że Homer był gejem i na pewno byłym arystokratą, który uciekł ze swojego bogatego życia z powodu zakazanej miłości do przyjaciela.

Słuchał mnie z uśmiechem, ale nic się nie odezwał. Jak zawsze zresztą. Nigdy mi nie przerywał.

Łagodnie patrzył, głaskał kciukiem moją dłoń i nic więcej do szczęścia mi nie było potrzebne.

Jedząc kanapki, które wzięliśmy na wynos, w końcu zamilkłem i zerknąłem na blondyna.

– A ty? – zapytałem. – Jesteś spięty.

Wydawał się zaskoczony, że zauważyłem. Ale zaraz westchnął.

– Mam dosyć mojej rodziny, naprawdę się nie dogadujemy – przyznał szczerze. 

– Och – westchnąłem współczująco.

 Hazz bardzo rzadko mówi o swoich problemach, a zwłaszcza o rodzinie. Nienawidził tego, szczątki informacji o jego życiu dowiadywałem się przypadkiem, kiedy coś ciążyło na nim tak bardzo, że potrzebował się wygadać, podzielić problemem. 

– Problem jest w tym, że nie za bardzo chcę przejąć rodzinny biznes - wyjaśniał dalej, mocniej ściskając moją dłoń.

– Nie? – powtórzyłem głupio, nie wyobrażając sobie jaki to musi być ciężar. – To nie dla ciebie?

– Nie. Wolałbym zająć się... – zawahał się, zerkając na moją twarz – czymś zwyczajnym.

– Czyli czym? – dopytałem z zainteresowaniem.

– Nie wiem – westchnął. – Cokolwiek byle nie to.

Zamilkłem, mocno ściskając jego dłoń. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, nie znałem dokładnie sytuacji. Chciałem go pocieszyć.

Jednak jedyne na co było mnie stać, to pocałowanie go w policzek i powiedzieć głupio:

– Zawsze możesz zwiać do Ameryki i tam otworzyć jakąś fundację charytatywną, robiąc z tego też biznes. 

Chyba poprawiłem mu humor, bo się uśmiechnął, a zaraz zaatakował mnie pocałunkami w głowę. Pisnąłem zaskoczony, ale bardzo mi się to podobał.

A najbardziej uwielbiałem, kiedy dzięki mnie się uśmiecha.

Jak zazwyczaj, odprowadził mnie pod samo wejście apartamentowca, w którym mieszkali Parkinsonowie. Odebrał opakowanie po kanapkach i całusem przegnaliśmy się.

Łapałem się na tym, że myślę o nim jak o chłopaku, a o naszej relacji jak o związku. Jednak przełykałem żółć i brałem to, co miałem. Po co się torturować tym, czego nie posiadam?

W mieszku od samego wejścia przywitał mnie dzieciak, a raczej jego kopnięcie na dzień dobry.

– Ty gnoju – syknąłem, kuląc się z bólu. Trafił mnie w piszczel! Będę miał jak nic siniaka! 

Uciekł z złośliwym śmiechem, a ja nawet nie zdejmując butów pobiegłem za nim. Zabije gnoja. 

– Ma test z matmy jutro – powiedział tylko jego matka, wychodząc kiedy ja wbiegłem do salonu, gdzie złapałem gówniarza.

To będzie ciężki dzień. Zdecydowanie.

Różowy GinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz