Rozdział 2

117 18 22
                                    


Otis

— Ile razy mam ci powtarzać, że nie ma tutaj tych tamponów! — w głos Otisa wkradła się nuta irytacji, bo kiedy siostra zasypała go wiadomościami, w końcu nie wytrzymał i musiał do niej oddzwonić. — Nie, nie jestem w drogerii ani markecie, jestem w zwykłym spożywczym. Peach, do cholery — urwał, bo kasjerka zerknęła na niego znad gazety, której strony właśnie wertowała. — Nie będę celowo dymał do innego sklepu, bo ty masz zachcianki. Zupełnie mi to nie po drodze, wiesz? Biorę to, co jest. Do zobaczenia w domu — rzucił na pożegnanie i wcisnął telefon do kieszeni szortów.

Co on miał z tymi siostrami, to przechodziło ludzkie pojęcie. A miał ich aż trzy. Trzy!

Najstarsza z nich - Apple - była pielęgniarką na oddziale internistycznym i pracowała w miejscowym szpitalu. Druga z kolei - Cherry - próbowała sił w prowadzeniu własnej kawiarni. Natomiast najmłodsza - Peach - ukończyła ochronę środowiska, pracowała w firmie monitorującej poziom zanieczyszczenia powietrza i miała na tym punkcie pierdolca. I to właśnie z nią Otis dzielił mieszkanie, więc chyba nie trzeba wspominać, jak bardzo miewał przejebane.

Czy państwo Goldsworthy lubili owoce? Nie, to zwykły zbieg okoliczności, że takie imiona nadali swoim córkom. Dobrze, że jego nie kopnął ten zaszczyt i nie został jakimś bananem. Ale na drugie otrzymał Pear, chociaż, o ironio, nienawidził gruszek.

Gdyby tego popołudnia miał nieco więcej czasu i od zeszłego tygodnia nie obiecywał chłopakom partyjki w kosza, poszedłby do tego pieprzonego supermarketu i kupiłby Peach wszystko, na co miała tylko ochotę, łącznie z tamponami na specjalne życzenie. Jakby nie patrzeć, przez te wszystkie lata siostry zdołały owinąć go sobie wokół małych paluszków. Tylko od czasu do czasu (byle nie za często, bo potem wszystko obracało się przeciwko Otisowi) musiał im przypomnieć, że on też ma swoje życie i nie mógł być na każde ich zawołanie. Sorry, taki mieli klimat. I tak należał mu się order z ziemniaka za bycie najlepszym bratem pod słońcem.

Zerknął na listę zakupów. Pomidory - są. Puszka białej fasoli - jest. Tarty ser żółty - w koszyku. Tampony, chociaż nie te, o które prosiła siostra - na miejscu. Co tam jeszcze? Suszone morele!

Wszedł w drugą alejkę i bez problemu sięgnął do najwyższej półki, wyciągając jedynie rękę, bo wysoki był z niego chłop, nie musiał się wysilać i prężyć. Jednak wzrost w postaci ponad sześciu i pół stopy, czyli prawie dwóch metrów, robiły swoje. Co ważniejsze, powiedzenia w stylu wysoki jak brzoza, głupi jak koza, wysoki jak dąb, głupi jak głąb, sprawdzały się w przypadku Otisa bezbłędnie.

Finalnie odhaczył morele, ale na końcu listy widniała jeszcze jedna pozycja - masło orzechowe. A jak masło orzechowe wyląduje w koszyku, to będzie można zakończyć zakupy z ogromnymi sukcesami na koncie. Oczywiście co najwyżej na koncie dobrych uczynków, bo jego konto bankowe znów trochę się uszczupli.

Tym razem cofnął się nieznacznie i schylił, a w momencie, kiedy sięgał po OSTATNI słoik, napotkał na jakąś inną dłoń, która bezczelnie chciała go uprzedzić. Ale Otis chciał być szybszy. Musiał być szybszy, obrał to sobie za punkt honoru! Tylko coś mu nie wyszło i zanim się zorientował, zaciskał palce na tym samym szkle, co sporo niższa dziewczyna.

— Ej! — rzucił z wyraźnym oburzeniem. — Byłem pierwszy — powiedział tonem obrażonego dziecka, łypiąc na łowczynię masła orzechowego spode łba.

— Hm? No chyba żartujesz — właścicielka dłonie przeniosła spojrzenie w obręb jego twarzy.

Zaraz, znał ją! Mieszkali w tej samej dzielnicy. Jolene. Jolene... Jolene... Jolene King! Tak, to na pewno była ona. Jakoś tak nigdy za nią nie przepadał, zawsze wyglądała na wiecznie niezadowoloną z życia i to nie tylko na osiedlu, ale również jak wpadał do Rudd's. 

(nie)właściwy numer.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz