Rozdział 8

84 9 0
                                    


Jo

Zazwyczaj żyjemy chwilą. Ciągle gdzieś się śpieszymy, staramy się ogarnąć wszystko na tip-top, nie myśleć za dużo, cieszyć się życiem i stosować w mniejszym lub większym stopniu politykę yolo, kumulując te złe emocje w sobie. Czasami jednak dla każdego nachodzi taki moment, kiedy szala wytrzymałości zaczyna się wylewać, a wszystko to, co wcześniej umiejętnie chowało się gdzieś w środku po prostu, najzwyczajniej w świecie - wypierdala. Jak szambo.

Nie miała pojęcia, jak to się stało.

Wszystko działo się tak szybko.

W jednej chwili wsiadała na swój miętowy składak i mknęła oświetlonymi ulicami Ocean Springs, a w drugiej jasny promień mocnego światła zasłonił jej drogę, a dudniący klakson samochodowy zwiastował to, co było później - donośne huknięcie.

W trzeciej leżała już na chłodnym asfalcie, a dźwięk syreny pogotowia zdawał się narastać z każdą sekundą.

W czwartej siedziała już w karetce, wciąż w lekkim szoku obserwując, jak jeden z pracowników pogotowia mierzy jej ciśnienie i sprawdza obrażenia. Obrażenia, które na całe szczęście nie okazały się poważne - jedynie rozwalone kolano, zdarte łokcie i lekki wstrząs spowodowany uderzeniem.

Jak do tego doszło? Przecież była ostrożna, a to cholerne auto pojawiło się nagle, jakby znikąd. Nie dało się tego inaczej rozegrać. Nie było na to czasu. Całe szczęście wszyscy byli cali, a Jo po szybkim zabandażowaniu pozwolili nawet oddalić się do domu. No może nie do końca pozwolili, a bardziej ona uparła się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i może spokojnie już wracać na kwadrat, zapewniając wcześniej medyków, że lada moment ktoś ją odbierze i nie będzie sama.

Problem w tym, że była sama. Była sama jak pieprzony palec do tego stopnia, że nie miała nawet nikogo, kto odebrałby ją z pieprzonego wypadku i zaprowadził bezpiecznie do ciepłego wyrka. Była zdana tylko i wyłącznie na siebie.

Rower zdecydowanie nie nadawał się do dalszej jazdy bez wcześniejszej wizyty w sklepie rowerowym, więc stękając lekko, podniosła go do góry i prowadząc za kierownice skierowała się w kierunku Halstead River.

Chłodny wiatr otulał jej twarz, a późna godzina wcale nie pomagała w poprawie samopoczucia. A czuła się obrzydliwie. Nie chciała iść do domu. Nie chciała być sama. I jak normalnie nie narzekała na takie rzeczy, ten wieczór stał się kumulacją wszystkich przykrych emocji.

Zawędrowała nad rzekę tuż przy domkach, rzuciła rower z pogardą pod pierwszym lepszym drzewem, usiadła na wielkiej skałce, tuż przy samej wodzie i po prostu, najzwyczajniej w świecie się rozpłakała. Samotność uderzyła ją z cholernie wielką siłą, uświadamiając, że jest na tym świecie zdana tylko i wyłącznie na siebie. Nie miała żadnej rodziny. Żadnej. Nawet tej jednej ciotki, czy wujka, którzy z grymasem przygarnęliby ją w potrzebie. Bo przecież nie mieliby wyjścia. Bo to przecież rodzina. A rodzina w mniejszym lub większym stopniu zawsze pomoże. Co więc jak się jej nie miało? Co jeśli znalazłaby się w sytuacji kompletnie podbramkowej? A to, że byłaby w totalnej dupie. Czarnej, smutnej dupie.

Zupełnie tak, jak niecałe trzydzieści minut temu, kiedy miała cholerny wypadek. Kiedy cała roztrzęsiona zbierała się z podłogi i musiała udawać twardą, bo przecież nie była już dzieckiem. Nie mogła tak po prostu zadzwonić do matki i poskarżyć się na całe zło tego świata, oczekując w zamian odrobinę troski. Po prostu nie mogła. Tłamsiła więc w sobie całe to przerażenie, złość i frustrację.

Z kieszeni polowej kurtki wyciągnęła telefon i wybrała numer, który widniał na samej górze ostatnio wybieranych. Numer, który zazwyczaj był lekarstwem na całe zło. Potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek.

(nie)właściwy numer.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz