3. Kłopoty

429 8 0
                                    

   Roza poszła w stronę parku, ja zaś udałam się do sklepu i odczekałam chwilę, kupując przy tym colę. Chciałam chodź trochę nie wywierać na swojej osobie dziwnych pozorów, wyszłam bez szwanku z budynku. Właśnie, chciałam, chodź wiem, że jest to dość dziecinne. Ale co ja miałam zrobić jak obie się już nakręciłyśmy? Iść zaraz za plecami typka jak ta ostatnia ciota i się wkopać? Jakoś musiałam to rozegrać. W miarę zbudowany szatyn podążał zaledwie sto metrów ode mnie. Szedł w stronę zarośli, gdzie znajdował się opuszczony budynek.

   To była pierwsza lampka ostrzegawcza, że ten pomysł nie jest za mądry. Dobra, przyznaje, jest durny i skrajnie nieodpowiedzialny, ale mojej ciekawości nikt nie ugasi. Też chciałam mieć coś na niego mocniejszego, aby wzięli sprawę na poważnie, a nie zobaczą, spiszą i o bożym świecie każdy zapomniał. Będąc w domu, w mieszkaniu, czy „idąc” za nim, jesteśmy i tak w niebezpieczeństwie. Trzeba w końcu zerwać ten cyrk.

   — Powiem ci, że nie wygląda to za ciekawie — w słuchawce od telefonu rozbrzmiewał roztrzęsiony i dygajacy głos towarzyszki.

   — W chuj nie dobrze — usiadłam na ławce.

   Granicę parku wyznaczał rozkwitający lasek. Tam gniło opuszczone liceum. Normalnie to była sterta gruzu i porozrzucanych papierów. Kiedyś jeszcze tego pilnowano, teraz jest zupełnie inaczej. Młodzież przesiaduje tam i organizuje libacje alkoholowe, a bezdomni mają gdzie spać. Na dodatek jeszcze jest grupa osób, która puszcza muzykę na maksa, jedząc przy tym burgery z McDonald's.

   — Wszedł tam — instruowała sytuację ze swojej perspektywy.

   — Dobra, to ty teraz skitraj się cała za tym krzakiem. Ja podejdę, schowam się za coś, aby nie zauważył mnie przez okana i będę nasłuchiwać.

   Tak jak powiedziałam, tak zrobiłam. Koło bocznego wejścia, które było zamknięte na kłódkę oparta została blacha. Weszłam pod nią i przyłożyłam głowę do drewnianych drzwi.

   Normalnie czułam się niczym bohaterka mojego ulubionego serialu. Co nas wzięło aby zrobić śledztwo na własną rękę? Nikt normalny tak nie robi. My jednakże nie jesteśmy normalne. Tarapty i niebezpieczeństwo to moje drugie imię, może nawet pierwsze.

   Jego szepty rozbrzmiewały niczym maź klejąca się do chropowatej nawierzchni. To co mówił było niezrozumiałe, nawet nie wiem czy wypowiadane słowa były w naszym ojczystym języku. Tak cicho szpetał, że aż pisk ranił uszy. Z przekąsem wnikliwe harczenie dobiegało ze strzelin ścian. Próbowałam jakoś to rozszyfrować, bardziej się wsłuchać, nie dawało to rezultatów.

    Coraz późniejsza pora zaczęła działać na moją psychikę. Zwykłe zwierzę paraliżowało wszystko dookoła, a mój niepokój z cokolejną minutą narastał.  Stuki, szelesty, uderzenia. Serce dosłownie zaczęło mnie kłuć z przerażenia. Wiedziałam, iż mamy do czynienia ze śmiertelnie niebezpiecznym przestępcą. Oczy miałam szeroko rozwarte. Czarna otchłań powodowała ból w mych gałkach, a wiele struktur przelatywało mi wprost przed nosem. Chyba zaczęłam dostawać halucynacji. Od tej ciemności gubiłam się w rzeczywistości. Otóż śniłam, takie odnosiłam wrażenie, to nie mogło się dziać naprawdę.

    Na co mi to było? Teraz leżałbym w ciepłym łóżeczku, rozmyślając ile to jeszcze wszystko potrawa. Głupie my postanowiłyśmy śledzić typa, który nas śledził i gnębił. No po prostu pomysł roku. Strach pomiata człowiekiem, obezwładnia go, jak w amoku schizofrenika.

   Raz, dwa i trzy. Wrzask, który rozbrzmiewał, przewalił mnie na drugą stronę ceglanej nawierzchni. Moje czoło intensywnie się pociło, a lament i błaganie kobiecego głosu nie ustawał. Chciałam jak najszybciej uciec. Głupia ja odpaliłam dyktafon. Myślałam, iż coś zdołam nagrać. Tak, nagrałam i to mnie zgubiło. Skopało później jeszcze bardziej.

 •Obsesja•Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz