10. Ucieczka

217 6 0
                                    

   Siedziałam w obskurnym budynku, czekając na tego potwora. Wszystko dookoła było zrujnowane, jakbym conajmniej była na eksploracji. Po wczorajszym incydencie po prostu mnie ścięło z planszy. Podejrzewałam, że zapewne po raz kolejny mnie uspano. Już naprawdę miałam dość, a wszykie te sytuacje przenikają za szybko, jakbym śniła. Niekiedy groteskowy spokój przenosił się przeze mnie, być może się poddawałam, albo zaczęłam się przyzwyczajać do sytuacji, zasługującą na miano wszelkiej krytyki.

   Przebierałam nogami z nerwów, to była jedna z niewielu części ciała, która nie została obezwładniona. Ręce, pas oraz szyja były związane grubym, kłującym sznurem.

   — Ja pierdole — popatrzyłam w górę, głośno wzdychając.

   — Zaraz kogoś ci tu przyprowadzę — śpiewająco do pomieszczenia wszedł szatyn. — Wiesz, że za swoje czyny ponosi się konsekwencje? — pochylił się nade mną.

   — Daj spokój — prychnełam patrząc w bok.

   Widziałam po jego oczach, że brał. Najpewniej jeszcze z połączeniem alkoholu, którego woń odbijała się od mojej twarzy, że on jeszcze jest umięśniony, a nie wychudzonym chuderlakiem.

   — Oj, to ty daj spokój — stanął za mną i zaczął intensywnie masować moje ramiona oraz barki. — Może w końcu zaczniesz używać tej główki — ugryzł płatek mego ucha.

   Uznałam, że dalsza konwersacja z nim nie ma najmniejszego sensu. Na moje kolana położył ciężką, metalową spluwę. Czekał na coś, stukając o mnie palcami. Był chyba w rewelacyjnym chumorze, chociażby dlatego, iż uśmiech nie schodził mu z gęby.

   Wciągnęłam głośno powietrze, a moje ciało lawirowało poprzez ścianki najgorszych koszmarów. Nie miałam pojęcia po co znajdujemy się w tym miejscu i kto ma do nas zawitać.

   Świst z pewnego konta tej rudery, rozprzestrzenił się poprzez zwilgotniałe tworzywa. Kroki były coraz głośniejsze, a ja byłam pewna tego, że zaraz zejdę na zawał. Tylko teraz się zastanawiałam co jest po śmierci. Najbardziej prawdopodobną kwestią były przemyślenia z mojego wierzenia, chodź co mi tam, nawyżej będę smażyć się w piekle.

   — Witam piękną i bestię — skitował sarkastycznie mężczyzna wchodzący przez wpół łamane drzwi. Miał na sobie kominiarkę oraz rękawiczki. Zaś w rękach trzymał prawdopodobnie kobietę, której brązowe włosy wystawały zza wora, okrywającego jej głowę, a ręce i nogi zostały jej skute. — Tylko trzeba poczekać aż nasza doradczyni się przebudzi — dosłownie rzucił ciałem.

   — Dobra robota. Żeby mój kochany kuzyn się nie wściekł, to trzeba się jej pozbyć. Za dużo problemów by nam narobiła, a już mieliśmy tą idiotkę w garści, kurwa prawie — łokciem szturchnął mój łeb.

   — Będę patrzyła się na jej śmierć? To moja kara, tak? — już zaczęłam podejrzewać co mnie czeka.

   — Nie — zaśmiał się głośno Artur.

   — Ona jeszcze nie wie — raczej to stwierdził.

   Dosłownie wątki tworzące się w moich komórkach, zaczęły we mnie wręcz wybuchać. Nerwy, a zarazem trwoga zbijały mnie z tropu, co doprowadzało do tego, że zaczęłam myśleć o niczym. Czucie było podobne jak przed narodzinami. Totalna nicość, której nawet nie byliśmy świadomi, to jest tak abstrakcyjne dumanie, jak to co się teraz dzieje.

   — Powiedz mi, wolałabyś kogoś zabić, siebie, czy być zabitym? — wypowiadał to tak, gdyby conajmniej coś sugerował.

   — Wolałabym żyć i być wolnym — wiedziałam, że jeśli odpowiem mu na uprzednie pytanie, to będę skazana na jeden tor.

 •Obsesja•Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz