Rozdział piąty "Ogień, który połączył nasze drogi"

34 6 0
                                    

Siedziałam na betonowym murku, pozwalając promieniom słońca muskać bladą cerę.

Zanurzyłam palce w słoiczku z maścią, która w konsystencji przypominała breję. Nabrałam na opuszki palców zieloną papkę i przyłożyłam do ran na rękach. Zawyłam z bólu, lecz po chwili poczułam ukojenie spowodowane tym, że breja z wodorostów ochłodziła oparzenia.

Rozwinęłam bandaż i starannie zakręciłam go wokół moich rąk. Przytrzymywałam go ustami, bo zabrakło mi do tego trzeciej ręki, aby ze starannością owinąć nim ramiona. Zdecydowanie łatwiej byłoby, gdyby ktoś raczył mi pomóc, ale w tym królestwie mogłam liczyć tylko na siebie i na nikogo innego.

Zaklęłam pod nosem, żaląc się na własny los.

W jednej kwestii musiałam pozwolić sobie pomóc i nawet moja zawziętość nie wystarczała, żebym poradziła sobie z opanowaniem mocy, którą posiadałam.

Gdy już uporałam się z białą tkaniną, zaczęłam rozglądać się po placu treningowym w poszukiwaniu potomka Hydry.

Żołnierze przebywający w Zakątku Lśniącej Gwiazdy w większości nie posiadali żadnego żywiołu. Walczyli bronią. Jedynie niewielka grupa trenowała, posługując się żywiołami.

W rogu placu dostrzegłam ich grono. Trzymali się razem, izolując się od tych, którzy nie zostali obdarzeni magicznymi mocami. Byli odmieńcami różniącymi się od pozostałych, lecz to właśnie oni szczycili się szacunkiem pozostałych. Inni się ich bali, widziałam to po ich twarzach. Przerażało ich to, że dzięki swojej mocy potrafili rozprawić się z dziesięcioma takimi, którzy posługiwali się tylko mieczem. Nie była to sprawiedliwa walka, ale w ten sposób działał świat. Pełen był zawiści i niesprawiedliwości.

Wśród nich nie było potomka Hydry. Woda była równie rzadkim żywiołem, jak ogień.

Mogłam ćwiczyć w samotności i zanurzać ręce w korycie, ale bez wskazówek kogoś doświadczonego, nie mogłam skończyć inaczej niż z poparzonymi ramionami.

Przez chwilę zawahałam się, czy nie podejść do mężczyzny, który posługiwał się magią ognia, ale zrezygnowałam, gdy sprawił, że drewniany stół stanął w płomieniach. Przerażał mnie tym, że był rosły. Byłam pewna, że wyśmieje mnie, gdy tylko poproszę go o pomoc,. Skoro nawet taki ktoś jak Briana nie chciał tracić na mnie swojego czasu, a ten mężczyzna był o wiele bardziej doświadczony w walce niż potomkini Zefiru.

Odwróciłam się w stronę wioski i zaczęłam przyglądać się mieszkańcom królestwa.

Twarze pogrążone w smutku zlewały się z szatami w kolorze brązu. Veltea, jak i jej mieszkańcy była dość ponura. Aura, która otaczała królestwo, była przygnębiająca aż do szpiku kości.

Wojna odbiła się na wszystkich. Niektórzy z nich utracili swoje majątki, na które pracowali przez całe życie. Wstawali już o świcie, żeby wykarmić swoje rodziny. Najgorsza była strata bliskich, których do życia nie mogły przywrócić żadne pieniądze.

Zaniedbane dzieci biegały po ulicy w obdartych ubraniach. Szczególnie zasmucił mnie widok ich brudnych policzków, ale one zdawały nie przejmować się swoim losem. Jak to dzieci pogrążone w zabawie, chowały się pomiędzy straganami.

Jedna osoba szczególnie przykuła moją uwagę.

To nie promienie słońca oślepiły mnie swym blaskiem. To błysk szmaragdowych oczu, które odnalazłam w tłumie, przykuł moją uwagę. Schowane pod fasadą czarnego kaptura były ledwie zauważalne. Zmrużyłam oczy, aby lepiej przyjrzeć się mężczyźnie, który ukrywał swoją twarz w cieniu.

Na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał na groźnego. Przedzierał się przez tłum z napiętą szczęką i rozmierzwionymi od wiatru włosami. Pod jego ubraniem rysowały się mięśnie rzeźbione jak w skale. Kroczył, pewnie stawiając kroki, ale w tej otoczce, którą chciał wokół siebie wytworzyć, zdradzały go jego oczy. Oczy, które błądziły z przerażeniem przyglądając się zawalającym chatą należących do biedaków.

Magia kłamstw FENIKSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz