Rozdział 6 - „Chimera"

159 8 1
                                    

Dzisiejszym tematem dnia był niejaki atak, wykonany przez Tracy Stewart. Po wydarzeniach na komisariacie, Lydia trafiła do szpitala, gdzie przeszła operację. Aktualnie prawie całe stado Scotta wraz z Theo, zebrało się w domu McCalla, by przeanalizować dotychczasowe wydarzenia.

– Okej, Stilesa nie ma, zwykle to on pełni funkcję detektywa, ale dzisaj muszę wystarczyć wam ja. – stwierdziła Josephine, siadając w głębokim fotelu z notatnikiem w ręce. – Co wiemy?

– Na pewno nie wiemy nic o tych zamaskowanych ludziach. Było ich trzech. – wspomniała Malia, która (jak każdy myślał), jako jedyna z całego stada miała z nimi styczność.

Na samą myśl o nich, Jo przeszedł nieprzyjemny dreszcz, męczący ją od kilku tygodni. Oczywiście zapisała notatkę o ludziach w maskach, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Sama nie wiedziała czemu nikomu nic nie mówiła na ten temat. Chyba po prostu się bała. Bała się, że ją odrzucą. Bała się też, że może ją spotkać to samo co Tracy i będzie chciała skrzywdzić tych, którzy chcieli jej pomóc.

– W lesie są dwa doły. W jednym z nich była Tracy. – dodał po dłuższej chwili Liam.

– Kto był w drugim? – spytał z jakąś nadzieją Scott.

– Nie wiem, może się dowiemy. – odpowiedział blondyn, wyjmując telefon z kieszeni.

To samo uczyniła Josephine, do której przyszła wiadomość od Daphne o nadchodzącej imprezie w klubie. Co prawda, Josephine nie miała ochoty na zabawę, ale miała plan na pogodzenie dwójki przyjaciół, poza tym liczyła też, że jak wypije parę drinków, to chociaż na chwilę zapomni o problemach.

– Jo, to chyba nie pora na romansowanie z Brettem. – zauważył Scott, przez co ta wywróciła oczami, po czym spotkała się na równej linii z zielonymi tęczówkami Theo.

– Stul dziub, Scotty. Próbuję ich pogodzić. – skwitowała krótko dziewczyna, odkładając telefon na stół. – Może w końcu się skapną, że coś do siebie czują.

Niespodziewanie w całym domu rozebrzmiał dzwonek do drzwi. Scott zerwał się z miejsca, myśląc, że Stiles i Kira nareszcie wrócili ze szpitala z dobrymi nowinami, jednak wrócił z powrotem do salonu w towarzystwie Deatona. Weterynarz przedstawił nastolatkom orlie szpony, które miał jeden z wilkołaków, a następnie zwrócił temat ku Tracy.

– Pazury typowe dla wilkołaków. – podniósł jedną fiolkę, w której obijały się pazury. – Ale ten wilkołak ma też łuski i ogon kanimy.

Podczas gdy Malia przyglądała się słoikom, natomiast Josephine złapała porozumiewawczy kontakt wzrokowy ze Scottem. Mieli tak podobny sposób myślenia, że czasami po prostu patrząc na siebie rozumieli się bez słów.

– Tracy na pewno nie była stworzeniem urodzonym lub ugryzionym. – stwierdził Scott, idąc tropem Deatona.

– To tak jakby ją stworzono.. – dopowiedziała po chwili Josephine, robiąca chwilowo za Stilesa, choć dużo planów jej brata było tworzone też przez nią.

– Ktoś nagina reguły. Zasad już powoli nie ma. Ktoś po prostu tworzy istoty nadprzyrodzone. – odparł Deaton, przerażony tym co miało nadejść.

≪•◦ ❈ ◦•≫

Na korytarzach szkoły pojawił się zamęt, gdy przez drzwi weszły trzy dziewczyny, które wręcz rządziły tą szkołą. Należały do grupy tych dziewczyn, jakim zazdrościły niektóre nastolatki uczęszczające do liceum, gdyż same nie miały takiej popularności. Josephine nigdy nie miała aż tak wielkiego rozgłosu jak jej dwie przyjaciółki; Daphne i Lydia, dlatego też zdziwiła się, że tym razem spojrzenia uczniów padały i na nią.

– Czemu się na mnie gapią? – spytała półgłosem Stilinska, czując dziwne mrowienie w brzuchu.

– Bo wyładniałaś przez te lato. Przedtem też byłaś śliczna, ale teraz przebijasz nawet Lydię. – odpowiedziała jej młoda Dunbar, posyłając jej uśmiech. Gdyby wiedziała co zaplanowały z Lydią, pewnie inaczej podchodziłaby do tego wszystkiego.

– Jesteś hot, Jo. Musiałabyś zobaczyć listę do zaliczenia chłopaków. – dodała Lydia, która wreszcie wyszła ze szpitala, tym samym popierając zdanie blondynki. – Ale żeby nie było, dziewczyny. Jak brzmi nasza święta zasada?

– Wszyscy mogą patrzeć, ale tylko wybrani dotykać. – odparły chórem wszystkie trzy.

Na początku roku ustaliły sobie parę zasad i zdecydowanie dobrze było się ich trzymać, chociażby dla własnego spokoju. Niektóre z nich były naprawdę śmieszne, lecz już kilka razy przydały się one do życia.

– Czy nasza Jo przypadkiem nie wpadła w oko nowemu chłopcu? – zapytała podejrzliwym głosem Daphne, a obydwie rude skierowały swoje spojrzenia w jeden punkt.

Theo Raeken chociaż rozmawiał z jakimiś chłopakami, cały czas przerzucał wzrok na Josephine, przez co ta zarumieniła się, chowając twarz za swoimi długimi włosami. Niezauważalnie dała też znak Lydii, że to czas, by wdrożyć w życie ich plan, który miał na celu pogodzenie dwóch pokłóconych gołąbków.

– Daphne, musimy pilnie porozmawiać, chodź. – Stilinska złapała ją za rękę i podprowadziła wspomnianą dziewczynę pod drzwi kantorka woźnego. – A teraz pora ci umilić chodzenie do szkoły. – szepnęła do jej ucha i wepchnęła blondynkę za drzwi, za jakimi był już Brett.

– Nie pozabijają się? – spytała Lydia, patrząc na drzwi.

Josephine pokręciła przecząco głową, po czym odwróciła wzrok na bok, gdzie ponownie spotkała się z zielonymi tęczówkami pewnego szatyna, za co dostała od Martin łokciem w biodro.

– Uważaj na niego, Jo.

≪•◦ ❈ ◦•≫

Wieczorem wszystko zdawało się być dobre, gdyż nastał czas imprezy, na którą Josephine i Daphne tak długo czekały. W końcu po długich błaganiach Hayden Romero, starej znajomej Liama, która za nim nie przepadała i przy okazji decydowała kto wejdzie na imprezę, a kto nie, wpuściła ich do środka, ukazując im klub Sinema. Podczas, gdy dwie młode dziewczyny dołączyły do tłumu dobrze bawiących się nastolatków, Liam wraz z Masonem rozglądali się po wnętrzu.

– Świetnie, dwie do pilnowania, w tym jedna, która może się upić. – skomentował Liam, patrząc na parkiet, gdzie jego siostry, już dawały swoje popisy.

We trójkę traktowali się jak rodzeństwo, Daphne była adoptowana przez rodzinę Dunbar, a Josephine stała się jedną z najważniejszych osób dla Liama, kiedy została jego kotwicą, podczas jego pierwszej pełni. Młody Dunbar obiecał sobie chronienie ich za wszelką cenę.

– Gdzie są dwie tancerki? – podszedł do nich Brett, pytając o przyjaciółki.

– Na parkiecie, w razie czego pozwolę ci mieć oko na Daphne, ja ogarnę Josie. Ale bez numerów, Brett, jeśli jej coś zrobisz to obiecuję ci, że skończysz jako zdechły pies. – stwierdził Dunbar, a towarzysz odkiwnął mu głową, posyłając mu jeden z jego cwanych uśmiechów.

|Z związku z tym, że dzisiaj mam urodziny, wrzucam też nowy rozdział tutaj, jak i u Bretta|

ᵂ ᴾ ᴼ ᴶ ᴱ ᴺ ᴵ ᴱ  // Theo Raeken Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz