Kiedy Remy się obudził, światła w ambulatorium były już przygaszone. Panowała cisza, przerywana jedynie cichym pikaniem maszyny monitorującej parametry życiowe, do której był podłączony. To Hank McCoy nalegał, by go do tego przypiąć – tak, aby mieć stuprocentową pewność, że wszystko było z nim w porządku. Remy miał ochotę odpiąć te wszystkie kabelki, odłączyć kroplówkę z lekami przeciwbólowymi i po prostu stąd wyjść.
Miał jednak jeden problem.
Wszystko bolało go tak bardzo, że nie dałby rady nawet przejść kilku kroków.
Leżał zatem wpatrzony w jakiś odległy punkt na ścianie. Po raz kolejny zostawił rodzinę, Bellę i Nowy Orlean za sobą. Choć żegnał się z nimi tak, jakby miało to już być na zawsze, to gdzieś z tyłu głowy miał przeświadczenie, że pewnie jeszcze ich zobaczy. Jednak tym razem jego odejście wiązało się z poważnymi implikacjami: nie stanie na czele gildii. Nie zostanie mężem Belli. Nie będzie już członkiem Gildii Złodziei. Wcześniej jego ucieczki były jakby zawieszone w czasie, po jego powrocie wszystko wracało na stare tory. Teraz sytuacja jednak była jasna.
Nie czuł żalu z tego powodu. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł za to lekkość, jakby ktoś zdjął mu z barków ciężar, który nieświadomie nosił od długiego czasu. Odszedł z własnej woli, a nie został wygnany. Zadecydował. Po raz pierwszy, jako członek rodziny oraz gildii, zadecydował o sobie. Czy gdyby nie Rogue, to też by podjął taką decyzję? Nie musiał się nawet chwili zastanawiać – tak. Nawet gdyby Rogue stwierdziła, że nie chce go już mieć w swoim życiu, to i tak by opuścił Nowy Orlean.
Ale tak nie powiedziała.
Zastanawiał się, czy podczas jego kilkugodzinnej drzemki przyszła do niego choć raz. Zastanawiał się, jak będzie wyglądała teraz ich relacja. Co ma jej powiedzieć, gdy wreszcie – wreszcie! – będzie mógł z nią porozmawiać? Ale tak poważnie porozmawiać? Wydawało mu się, że Rogue powinna wiedzieć już wszystko o tym, co do niej czuł, mimo że nie zdołał powiedzieć jeszcze ani słowa. Musiała to przecież dostrzegać, d'accord?
Nieomal skręcało go z bólu, gdy o tym myślał.
Drzwi cicho się przesunęły i do pomieszczenia wszedł Hank McCoy. Mimo ewidentnie późnej pory, nadal wyglądał tak, jakby dopiero co wstał od biurka. Wciąż z narzuconym na sweter w romby fartuchem lekarskim i ołówkiem zatkniętym za ucho.
- Jak się czujesz, Remy? – zapytał z troską, siadając tuż obok łóżka na niewielkim okrągłym stołeczku.
- Jak młody bóg – odparł Remy z wyraźnym bólem. Hank uśmiechnął się pod nosem, przeglądając jednocześnie wyniki badań.
- Masz złamane żebra, potłuczoną wątrobę i wiele mniejszych bądź większych stłuczeń, krwiaków i obrzęków. Na szczęście nic nie wymaga interwencji chirurgicznej, a jedynie czasu i końskiej dawki leków przeciwbólowych. Zostaniesz tutaj kilka dni, a później będziesz mógł już przenieść się na górę do części mieszkalnej, choć nadal konieczny będzie oszczędny tryb życia.
- Jak długo... Kiedy wrócę do normalnej formy? – spytał, czując nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej przy każdym wypowiedzianym słowie.
- Kilka tygodni – westchnął Hank.
Remy podrapał się po brodzie, zerkając na kapiące krople w kroplówce. Obawiał się tego pytania, ale musiał znać odpowiedź, by spokojnie zasnąć.
- A moje oczy...? Czy wszystko z nimi w porządku? – spytał wreszcie.
- A czy teraz coś się z nimi dzieje? Widzisz niewyraźnie? Czujesz ból? – Hank obdarzył go uważnym spojrzeniem, po czym wyciągnął z kieszeni fartucha małą latarkę. Zaświecił nią prosto w oczy Remy'ego, po czym poprosił go o śledzenie źródła światła.
CZYTASZ
Oswój mnie
FanfictionCzy dziewczyna, która jest skazana na samotność, ma prawo do miłości? Czy to jej moc jest problemem, czy może ona sama wytyczyła granice, których boi się przekroczyć? Co się stanie, gdy do jej uporządkowanego świata wkroczy ktoś, kto nie respektuje...