Rozdział XI - Soldateska straconego pokolenia

100 4 0
                                    

- Idealny – mruknęłam pod nosem – do mnie podpułkownika Kocha i podporucznika Bergera. Niech rozlokują tutaj sztab i łączność. 

- Tak jest! – jakiś sierżant zasalutował, po czym pobiegł w kierunku ciężarówek. Gdy ten odbiegł w swoją stronę, natychmiast obok mnie, jakby wyrosły z podziemi, pojawił się Werner. Przeczesał dłonią swoje przydługie włosy i poprawił okulary na nosie.

- Gdzie porucznik Dreschner? – zapytałam się go.

- Nie ma go w obozie, pojechał po leki do Liege – odparł od razu.

Mimo tego, ze Werner ciągle powtarzał mi, ze nie chce jechać na front i dużo lepiej sprawdziłby się u mnie w gabinecie, to ja widziałam coś zupełnie odwrotnego. W życiu koszernym umiał odnaleźć się lepiej niż ktokolwiek z ludzi, których znałam, ze mną włącznie. Dodatkowo wykorzystywał swoją fantastyczną pamięć i notował w głowie każdą informację, dzięki czemu nie potrzebowałam dziesiątek notesów i kalendarzy, bo wszystko i tak miałam na podorędziu w głowie mojego adiutanta lub w jego kalendarzu, który zawsze miał przy sobie.

- Bez odmeldowania się? - zmarszczyłam brwi.

- Odmeldował się podpułkownikowi Kochowi.

- Koch winien był przekazać jego meldunek mnie – powiedziałam. – Jak długo go nie ma?

- Jakieś dwie godziny. Pewnie przed trzecią pewnie będzie z powrotem.

- Jak przyjedzie, to niech stawi się u mnie. Schongarth może zorganizować szpital w zakrystii. Na wieżę kościoła odeślijcie dwóch ludzi z CKM-em, niech obserwują przestrzeń. Każcie zablokować drogi dojazdowe i wyznaczcie ludzi do pilnowania. Czy jest coś od Neumeyera?

- Od pięciu dni nie ma z nim kontaktu – zameldował mi natychmiast mój adiutant.

- Szlag! – rzuciłam pod nosem.

Nie będę nawet ukrywać, że doceniałam działania Neumeyera, jego doświadczenie w pracy wywiadowczo-dywersyjnej było ogromne i nie raz uratowało nam tyłek, ale niektóre metody jego działania doprowadzały mnie do białej gorączki. Na przykład to wyrywanie do przodu i zrywanie łączności.

- On tak podobno ma. Taki jest jego styl walki, wie pani - powiedział.

- Wiem. Nie chce się ujawniać. – mruknęłam pod nosem i zatrzymałam się pod wejściem do domu. – Fritz, weź sobie kilku ludzi i zacznijcie przeszukiwać domy. W kościele zrobimy magazyn.

- Co rekwirować?

- Przede wszystkim żarcie, kawę, herbatę, medykamenty, papierosy i alkohol. Ale tego ostatniego nie wydawać. Mam z nimi dość roboty, nie mogą być zalani w pestkę. Wykonać.

Fritz jedynie skinął głową i pobiegł w dół drogi. O dziwo Heines, ten kawalarz z września, którego wszędzie było pełno, okazał się być nadzwyczaj obowiązkowym facetem i świetnym adiutantem. Największą jego zaletą było to, że nie kłócił się o byle pierdołę, czego nie mogłam niestety powiedzieć o Friedrichu. 

- Łatwo idzie, prawda? – Werner uśmiechnął się do mnie i poprawił czapkę.

- Za łatwo – otworzyłam drzwi i weszłam do środka, wpuszczając za sobą mojego adiutanta, a zaraz za nami weszło kilku ludzi ze skrzyniami z wyposażeniem.

- Jest tu kto! – zawołał Werner.

- No jeszcze tego mi brakowało! – z pokoju wybiegła jakaś kobieta.

Miała ponad czterdzieści lat, wyglądała jednak dostojnie i patrzyła się na mnie z wyższością.

- Co wy tutaj robicie? To już innych domów nie ma, że trzeba moją prywatność naruszać?! Nie będę wam przecież robić problemów – odezwała się, patrząc na nas ze złością.

𝐖𝐨𝐥𝐚 𝐳𝐞 𝐬𝐭𝐚𝐥𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz