Rozdział IV - Rysunek autentyczny

120 4 3
                                    

Nie spodziewałam się wtedy jeszcze jak bardzo te sześć kartek papieru wpłynie na moje życie, a raczej na moją karierę, ale nie uprzedzajmy faktów. Zajmowałam się przez cały czas reorganizacją mojego wydziału. Na razie jednak nie wprowadzałam żadnych zmian. Nie chciałam robić tego pochopnie, bo wiedziałam, że muszę jeszcze omówić to z ojcem. A tego nie chciałam robić, więc za każdym razem to przekładałam i przekładałam. I tak minął styczeń, luty i nadszedł marzec, gdy to zrozumiałam, że przespałam cały kwartał czekając jedynie na to, co Schwarz ma mi do przekazania odnośnie tego Estończyka.

Uwaga, zwrot akcji, po dwóch miesiącach z kawałkiem w końcu mieliśmy coś poza rysunkami. Dopiero na początku marca, żeby było ciekawiej to w urodziny mojego ojca w nasze ręce wpadli dwaj panowie i pani. Niemcy estońscy i kobieta, chyba Łotyszka którą jednak zostawię, gdyż nie jest ona nikim istotnym. Jeden z nich był porucznikiem Luftwaffe, a drugi był pracownikiem konsulatu. Po pierwsze byli oni wśród rysopisów Tego całego Hannesa, a po drugie, co ważniejsze mieli być członkami wywiadu radzieckiego. Ja jednak cały czas zajmowałam się poszukiwaniami tego tajemniczego artysty. Były dla mnie głównym priorytetem, sprawą którą niezwykle mocno się przejęłam, co było do mnie wręcz nie podobne. Skontaktowałam się ze specami od kryminologii, jednak ich ustalenia na nic się zdały, był to bowiem człowiek nigdy przez nas nie odnotowany, a więc odnaleźć go nie sposób.

Sprawy zaczęły zmieniać się dopiero tydzień później. Nie zapomnę jak pewnej nocy obudziło mnie szczekanie mojego psa i dźwięk klaksonu w czyimś, na pewno nie moim samochodzie. Szybko przetarłam oczy, narzuciłam na siebie sporo za duży sweter i zbiegłam na dół, sprawdzić, kto taki głupi i czego ode mnie chce.

- Witaj – nie kto inny jak Walter Schellenberg zaszczycił mnie swoim szerokim uśmiechem.

- Co to ma do jasnej cholery znaczyć? – wydukałam jedynie, mrużąc oczy.

- Jedziemy na konie – uśmiechnął się szeroko.

- Ale, że teraz!?

- Tak, teraz – potwierdził moje przypuszczenia.

- Walter jest – zerknęłam na zegarek – pierwsza dwadzieścia.

- Właśnie, ubieraj się i jedziemy. Twój ojciec już na nas czeka – powiedział i zamknął mi drzwi przed nosem.

Westchnęłam jedynie ciężko i poszłam do swojego pokoju po bryczesy. Wzięłam te najcieplejsze, grafitowe, wymagające jedynie paska, bo na męczenie się z szelkami nie miałam siły. Założyłam moje cudowne spodnie, grube, wełniane skarpety i ciepłe, skórzane, wiązane buty, żeby nie męczyć się już z tym gównem do munduru, powszechnie zwanym oficerkami. Do tego wzięłam mój ulubiony płaszcz w kratę, ciepły, beżowy szal, skórzane rękawiczki i kaszkiet. Nie wyglądało to najlepiej, ale już trudno. Wychodząc, sięgnęłam jeszcze po trochę gotówki i bat, reszta sprzętu była na miejscu.

- Gotowa? – Walter rzucił papierosa na ziemię i uśmiechnął się lekko, choć promiennie, jakby tylko czekał na tę przejażdżkę.

- Nie – odparłam i ziewnęłam – ale niech ci będzie – dodałam i wsiadłam do samochodu mojego przyjaciela.

Już o drugiej byliśmy na miejscu. W trakcie drogi co chwilę przysypiałam, a Walter budził mnie i ze śmiechem dodawał, że lepiej, żebym nie pospała się na koniach, bo nie chce, żebym miała złamany kręgosłup. Jedyne, co chciałam mu odpowiedzieć to spieprzaj dziadu, ale powstrzymałam się i obiecałam sobie, że w tym roku będę dla niego miła. Strasznie mi się to noworoczne postanowienie nie podobało, ale w końcu obietnica to obietnica i należy jej dotrzymać.

- Dłużej się nie dało – tato mruknął, wyraźnie nie zadowolony.

- Przywiozłem ją najszybciej jak mogłem. – Walter niemalże zameldował mojemu tacie, mimo tego, że żaden z nich nie był na służbie.

𝐖𝐨𝐥𝐚 𝐳𝐞 𝐬𝐭𝐚𝐥𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz