Rozdział XIII - Frajter, duchy i blaszany krawat

120 3 0
                                    

- O kurwa – z zamyślenia wyrwał mnie głos Fritza. – Niech pani spojrzy, pani generał – podał mi lornetkę – homokomando!

- Fritz, czy tobie przypadkiem sufit na łeb nie spadł – przyjrzałam się lepiej, jadącym w naszą stronę – Czy to są twoim zdaniem Francuzi? - zapytałam, lekko poirytowana.

W gruncie rzeczy jednak, wiedziałam, że Fritz miał rację. Każdy obcy, był traktowany jako wróg. A już tym bardziej ktoś obcy w naszym sprzęcie.

- Nie, pani generał! To nasi – oddałam mu lornetkę – to na pewno nasi. - zapewnił mnie, przyglądając się dokładniej.

- No to chyba miałeś na myśli motokomando - poprawiłam go, bo chociaż Fritza i jego poczucie humoru lubiłam, to musiałam jednak pilnować, żeby mój, bądź co bądź podwładny, palnął coś takiego przed Keitelem lub kimś innym.

- Nie pani generał! To są ludzie ze sztabu generalnego - dodał po chwili, przykładając lornetkę do oczu - widzi pani proporczyk? - dodał pokazując palcem.

- Czyli jednak homokomando.

- A nie mówiłem.

- Leć do łączności i zapytaj czy mają więcej informacji na ten temat - rzuciłam do niego i włożyłam lornetkę do futerału.

- Robi się! - zasalutował i rzucił się w dół z górki w stronę wsi, gdzie Backer rozlokował łączność.

Obóz nasz mieścił się pomiędzy dwoma wzgórzami i dodatkowo osłonięty był przez las. Rozlokowaliśmy się w małej wsi, której to nazwy nawet nie będę próbowała sobie przypominać, bo nie ma to absolutnie żadnego znaczenia w tej historii. Wieś ta w niczym nie różniła się od innych prowincjonalnych wiosek w Polsce czy w Niemczech, krótko mówiąc - bród, smród i ubóstwo. Dlatego też kazałam rozbić swój namiot poza wioską na wzgórzu, z którego doskonale było widać, biegnącą dolinką wzdłuż rzeki drogę. Wychodząc przed namiot widać było więc wszystko, co było ważne, a także sielski niemalże krajobraz; równiny i lasy, równiny i lasy. Nic ciekawego. Kierowałam się w stronę Paryża, choć przed podjazdem do stolicy; brakowało mi do niej ledwo siedemdziesiąt kilometrów; musiałam odbyć naradę z Keitelem, Jodlem, Brauchitschem i resztą ferajny. Obserwowałam okolicę poszukując niepokojących znaków. Mieliśmy jedno działko przeciwlotnicze, a jego załoga była na nogach dzień i noc. Nic niepokojącego na całe szczęście nie zauważyłam. Rzuciłam papierosa na ziemię i przydeptałam go butem i wróciłam do siebie.

W namiocie siedział Werner, pijąc herbatę i porządkując listy, rozkładał się na trzy stosy; jeden dotyczył spraw bieżących czyli wojskowych, drugi spraw berlińskich, z którymi mimo przerwy musiałam pozostawać w kontakcie, a na trzecim leżały zwyczajne śmieci. Gdy Werner siedział na ziemi, na swoim płaszczu, ja usiadłam na krześle, za skleconym z dwóch skrzyń po amunicji i sklejki stole, na którym stała maszyna do pisania, popielniczka z puszki po konserwie i lampka naftowa.

- Co masz?

- Z Berlina, od twojego ojca - mruknął i wziął łyk herbaty.

- Co pisze?

Werner włożył sobie kopertę w zęby i zaczął szukać nożyka, wyjął go w końcu z buta, po czym rozciął kopertę i wyjął kartkę, którą następnie rozłożył i odczytał mi jej treść. Jak można się łatwo domyślać, nie było tam nic istotnego, ojciec jedynie chciał wiedzieć, czy niczego mi nie brakuje, czy nie jestem ranna i czy wszystko jest u mnie w porządku.

- Odpisać mu coś? - zapytał, podnosząc się.

- Nie, zadzwonię wieczorem. To wystarczy.

- W porządku - odparł i przeciągnął się.

𝐖𝐨𝐥𝐚 𝐳𝐞 𝐬𝐭𝐚𝐥𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz