Rozdział XXII - pułkownik starej daty

30 0 0
                                    

- Co to ma kurwa być? – mruknął Donhoff, otwierając szeroko oczy.

Schroedinger, stojący za nami, zamarł w bezruchu i kątem oka zauważyłam, że zrobił się blady jak kartka papieru. Ja sama nie byłam w stanie nic zrobić, poza przyglądaniem się, siedzącemu w fotelu człowiekowi i przenoszeniem pytającego, ale możliwie delikatnego spojrzenia na zdruzgotanego, bladego jak kartka papieru Friedricha, stojącego z tyłu.

To był ten sam, niski człowiek z ryjem przeoranym bliznami, którego już nie raz spotkałam. Czy to w trakcie Kwiatu wiśni, czy przelotnie na Prinz-Albrecht-Strasse. Najważniejsze w tym wszystkim było to, że ja tego gnojka znałam i wiedziałam, że już parę lat temu powinien zostać podany pod sąd i powieszony, a on siedział sobie z Frankiem ubrany w ten swój galowy mundur przystrojony orderami bardziej niż jakakolwiek choinka bombkami, sączył ze smakiem koniak i z ciekawością wypytywał Franka o wszystko co się w Generalnej Guberni dzieje.

- Cieszę się, że już jesteście – Frank uśmiechnął się do nas poufale – proszę usiądźcie. Pozwólcie, że przedstawię wam mojego drogiego przyjaciela i wysłannika admirała Canarisa...

- Harald von Loewenstein-Wertheim – wycedziłam jedynie przez zęby i zajęłam miejsce na sofie, obok Donhoffa.

Wspomniany zrobił wielkie oczy i przyjrzał mi się wyraźnie nie do końca wiedząc jak się zachować, po czym uśmiechnął się delikatnie i aż nazbyt poufale i odparł:

- Nie sądziłem, że będzie mnie pani pamiętać – uśmiechnął się w moją stronę w sposób tak obrzydliwie sztuczny, że aż poczułam ciarki na plecach. – Aczkolwiek cieszę się niezmiernie, że wreszcie mam okazję porozmawiać z moją niedoszłą chrześnicą.

- Że co proszę? – zapytałam.

Niby wiedziałam, że Wertheim lub też felix miał z moją rodziną dobrze poukładane, ale nie wiedziałam, że na tyle, że moi dziadkowie mieliby pozwolić mu być moim ojcem chrzestnym. Z drugiej jednak strony nie miałam żadnych podstaw, by ufać temu człowiekowi, a więc też ufać w to co mówił o byciu moim niedoszłym ojcem chrzestnym. Wobec tego uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie pozostawienie tego bez komentarza a to niestety wiązało się z puszczeniem tego co mówił w niepamięć.

- No tak było, co mogę dodać – pokręcił głową, a wyraz twarzy miał taki, jakby wspominał jakieś odległe, stare czasy – Ale przecież nie po to się widzimy.

W tym momencie przeniosłam wzrok na starego Wernera. Był blady jak kartka papieru, oczy miał szkliste. W takim stanie wziął butelkę koniaku, stojącą pod stołem i nadzwyczaj hojnie polał naszej dwójce, ku niezadowoleniu „Króla Stanisława". Nie pytając o nic więcej i nie wtrącając się do rozmowy przechyliłam kieliszek, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, a Hermann zrobił to samo tylko bez krzywienia, bo on akurat w koniaku gustował.

- Czy wszystko w porządku? – zapytał Frank, patrząc na Schroedingera z dziwną, sztuczną do bólu troską, tak mu charakterystyczną.

- Nic nie jest w porządku! – odparł na to Schroedinger.

- A to nie koniec gości na dzisiaj – powiedział Blaskowitz, wchodząc do saloniku.

Swoimi słowami wywołał niemałą sensację, a wszyscy spojrzeli się na niego jak na wariata lub człowieka szalonego, którego miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym, po czym zaczęli szeptać między sobą, spekulując zapewne kogo takiego do Krakowa przywiało.

- Kto jeszcze? – odważył się zapytać ktoś z tłumu.

- Schirach wczoraj spakował walizki i wyjechał – rzucił gubernator pod nosem, jakby do siebie.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: 5 days ago ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

𝐖𝐨𝐥𝐚 𝐳𝐞 𝐬𝐭𝐚𝐥𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz