prolog

1.2K 87 13
                                    

Aounung był twardym chłopcem. Od zawsze nacisk ten, niesamowicie uciążliwy zresztą, kładł na niego własny ojciec. Nie miał mu za złe, w końcu zapewne sam był wychowywany w dokładnie taki sam sposób, a to doprowadziło go do miejsca w jakim był dziś. Chciał dla swojego syna dobrze, jak każdy ojciec.
To jednak sprowadzało się do chociażby wielu nieporozumień, nigdy nie mieli relacji, której zazdrościł innym kolegom, nie byli blisko, nie wspierali się nawzajem, to po prostu nie istniało.
On własnego ojca co najwyżej podziwiał, uczył się od niego, na tym koniec. Jego matka...kochała go i to bardzo mocno, ale częściej okazywała to w nadopiekuńczości niż czułości, przez co sam nigdy nie nabył tej cechy.

Jego siostra, może ona jako jedyna miała w sobie nieco ciepła, ale czy to mogło jeszcze jakkolwiek wpłynąć na jego zachowanie? Dawno było za późno. Nikt nie zdołał roztopić serca młodego następcy. Rotxo, jego najlepszy kolega wraz z innymi dziećmi od zawsze jedynie wypływali na polowania, siłowali się i rywalizowali o dziewczyny. Oczywiście Aonung miał też inne obowiązki, ojciec zabierał go na liczne zebrania ludu, uczył go dyscypliny i wyrozumiałości. Chciał by jego syn rządził klanem tak samo dobrze jak on, chociaż nie byli do siebie tak naprawdę ani trochę podobni. Żaden z nich jednak tego jeszcze nie wiedział.

Nie mieli nawet okazji dobrze się poznać.

Pierwszą zasadą jaką go nauczył, było zawsze myślenie o klanie, nie o sobie. Dobry władca nie może stawiać własne dobro nad to własnych poddanych. Aonung traktował to bardzo przewiewnie, bo oczywiście ciągle miał w głowie słowa ojca i uważał, że gdy nadejdzie czas to zacznie się do nich stosować. Póki był dzieckiem uważał, że miał czas na chwilę oddechu. Zabawa, gdy ojciec myślał, że zajmuje się zwierzętami, nie mówiąc o ucieczkach poza rafę, o których nikt nie wiedział.

Dotychczas nie złamał jedynie jednego zakazu- wyjście wgłąb lądu do lasu. Tam żyły zwierzęta, których nie znał, rosły drzewa, po których nie umiał się wspinać, ich plemię nie nadawało się na piesze wycieczki, ojciec kategorycznie zabronił mu oddalać się od wioski i to respektował. Mimo rozrzutności i pewności siebie, uważał zdecydowanie, że lepiej pływa niż biega. Poza tym, czy aby na pewno chciał by jego ojciec dowiedział się o tym ile zasad łamie? Po co, skoro w jego oczach był grzecznym dzieckiem?

Spokojnie toczyło się jego życie, bez większych rewelacji, co najwyżej spadł czasem z Ilu, ale zazwyczaj był dobrym jeźdźcem. Rotxo był zdecydowanie częstszym obiektem drwin niż on.

Wszystko jednak miało całkowicie się zmienić, gdy z nieba zlecieli do nich na'vi, których nikt wcześniej nie znał. Zwierzęta o wielkich skrzydłach jeden po drugim z wielkim ciężarem wylądowali na wybrzeżu. Wokół nich zebrał się już niemały tłum, wszystkich którzy znajdowali się wtedy w okolicy. Widząc nieznane im dotąd plemię, otoczyli ich ciekawsko czekając, aż zjawi się ich wódz, niedostatecznie odważni by odezwać się do przybyszy.
Aonung przybiegł pierwszy, choć widząc intensywnie niebieskie barwienie skóry, odsunął się o krok wpadając na na'vi za sobą. Odwrócił się zdenerwowany i przeprosił pod nosem tego, komu wpadł na twarz. Chciał wtedy być dorosłym, ale wiedział, że to nie jest sytuacja, w której jego ojciec chciałby widzieć go na czele. Wtopił się w tłum, aż nie zobaczył jak Tonowari przeciska się przez tłum natrafiając na nowych przybyszy.

Patrzył się na całe zdarzenie bez mrugnięcia okiem, do czasu przybycia jego matki oczywiście. Ronal nie była ugodową osobą, nie lubiła zmian, a najbardziej tego, gdy jej plan na całe życie napotkał się na jakieś przeszkody. Przerwała rozmowę, a nagle wśród tak licznego, poruszonego tłumu, zapadła grobowa cisza. W oddali słyszał jedynie delikatne szumy morskich fal. Ronal obeszła dookoła nowych przybyszy, krytykując przy tym ich wygląd, a także pochodzenie. Bo na pewno przybyli z daleka.

Ma Teyam ¤ Neteyam x AonungOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz