Blanche's POV:
Czas mijał wręcz nieziemsko szybko. Niestety wciąż byłam na Ziemi. Był dwudziesty szósty czerwca.
Poniedziałek, na szczęście taki, który zapowiadał się spokojnie. Moja mama wzięła sobie wolne, tata wrócił z delegacji.
Chyba jeszcze nie zdążyłam wspomnieć; pracował dla firmy samochodowej, dokładniej był prezesem i przedstawicielem handlowym popularnej, wybitnej marki.
— WE GET DOWN EVERY FRIDAY NIGHT, DANCING AND GRINDING IN THE PALE MOONLIGHT...
Darłam się w niebogłosy na chyba cały dom, wykrzykując wersy Body Electric Lany del Rey.
Niestety był to już mój ostatni koncert. Musiałam kończyć, gdyż byłam umówiona z panią Odam na wyprowadzenie jej psa.
Była miłą staruszką, która słynna ze swojej miłości do ludzi otaczających ją rozpraszała wokół siebie miłą aurę. Nigdy nie odważyłabym się osądzić ją o chociażby zabicie pająka. Nie miała bliskich, została szybko wdową, i tak zostało do końca jej dni. Miała siedemdziesiąt dziewięć lat.
Podobno Fredrika Odam bardzo dobrze znała się z moją babcią, trochę pomagała jej opiekować się moim tatą, dlatego rodzice tak mnie „pchali" do pomagania jej czasami. Oczywiście sami też to robili. Zapewne chcieli się jej jakoś odwdzięczyć, a ja nie czułam do tego przymusu, a nawet czerpałam radość ze spędzania czasu z sąsiadką, która czasami opowiedziała mi ciekawe historie z istotnym morałem.
— Mamo! Wychodzę z Merlem na spacer! — krzyknęłam, przytrzymując się frontu kuchni.
— Okej! — odkrzyknęła gdzieś z oddali. Gdy wyłoniła się po kilku sekundach przede mną powiedziała spokojnym głosem: — Tylko spręż się, bo razem z tatą postanowiliśmy, że wyjedziemy na parę dni do Kelmy.
Kiwnęłam i wyszłam.
Miałam Merla od jakiś dwudziestu minut na smyczy. Był starym psem, z ponad dwunastoma latami na karku. Mimo dosyć podeszłego wieku labrador długowłosy wykazywał chęć na dłuższe spacery. Tego dnia musiałam się sprężać, jednak nie powstrzymało mnie to przed czerpaniem przyjemności i chłonięciem wszystkiego dookoła wzrokiem, idąc przez las.
Poranki w takich i podobnych miejscach, na łonie natury zawsze miło dawały o sobie znać. Śpiew wściekłe porozumiewających się ptaków, lekki szum na wietrze i promienia słońca przebijające się gdzieś przez bardzo wysokie konary drzew.
Uwielbiałam ranki, a zarazem ich nienawidziłam. Szczególnie tego, że musiałam wstawać. Za to wręcz czarujące było patrzenia, jak większość świata wstaje do życia.
Czasem lubiłam obudzić się koło czwartej i patrzeć chociażby przez szybę okna własnego pokoju lub wyjść na zewnątrz na mokry od rosy trawnik.
Z drugiej strony niebywale też lubiałam pospać do późnych godzin, a i być później tak, czy tak zmęczonym. Ile razy tak się zdarzało, nie potrafiłam rozszyfrować dlaczego tak było.
Najbardziej nienawidziłam, gdy ktoś mi w tym przeszkadzał, w spaniu; jak i gdy próbował mnie obudzić. Potrafiłam się wtedy nawet z kimś pobić, lub nie otwierając oczu dość mocno walnąc.
— Ale jest ładna pogoda na motor — zagaiłam, wchodząc do domu.
Merl pewnie znowu wylegiwał się w swoim posłaniu i próbował zmrużyć oko.
— Tak? Teraz tata odsypia, ale może potem cię przewiezie — odpowiedziała mama, podczas gdy skupiona była na obieraniu ze skorupek jajek.
CZYTASZ
Trying to Retrieve
RomancePrzetrwanie młodocianych lat, okresu dorastania czasami zdaje się nie być takie proste, jak myślą co niektórzy dorośli. Dorośli, którzy już zapomnieli jak to jest mieć szesnaście lat i kilka załamań na koncie, oczywiście nie tym bankowym. Życie każ...