11

6 0 2
                                    

Blanche's POV:

Czas mijał wręcz nieziemsko szybko. Niestety wciąż byłam na Ziemi. Był dwudziesty szósty czerwca.

     Poniedziałek, na szczęście taki, który zapowiadał się spokojnie. Moja mama wzięła sobie wolne, tata wrócił z delegacji.

Chyba jeszcze nie zdążyłam wspomnieć; pracował dla firmy samochodowej, dokładniej był prezesem i przedstawicielem handlowym popularnej, wybitnej marki.

— WE GET DOWN EVERY FRIDAY NIGHT, DANCING AND GRINDING IN THE PALE MOONLIGHT...

Darłam się w niebogłosy na chyba cały dom, wykrzykując wersy Body Electric Lany del Rey.

Niestety był to już mój ostatni koncert. Musiałam kończyć, gdyż byłam umówiona z panią Odam na wyprowadzenie jej psa.

Była miłą staruszką, która słynna ze swojej miłości do ludzi otaczających ją rozpraszała wokół siebie miłą aurę. Nigdy nie odważyłabym się osądzić ją o chociażby zabicie pająka. Nie miała bliskich, została szybko wdową, i tak zostało do końca jej dni. Miała siedemdziesiąt dziewięć lat.

Podobno Fredrika Odam bardzo dobrze znała się z moją babcią, trochę pomagała jej opiekować się moim tatą, dlatego rodzice tak mnie „pchali" do pomagania jej czasami. Oczywiście sami też to robili. Zapewne chcieli się jej jakoś odwdzięczyć, a ja nie czułam do tego przymusu, a nawet czerpałam radość ze spędzania czasu z sąsiadką, która czasami opowiedziała mi ciekawe historie z istotnym morałem.

— Mamo! Wychodzę z Merlem na spacer! — krzyknęłam, przytrzymując się frontu kuchni.

— Okej! — odkrzyknęła gdzieś z oddali. Gdy wyłoniła się po kilku sekundach przede mną powiedziała spokojnym głosem: — Tylko spręż się, bo razem z tatą postanowiliśmy, że wyjedziemy na parę dni do Kelmy.

Kiwnęłam i wyszłam.

Miałam Merla od jakiś dwudziestu minut na smyczy. Był starym psem, z ponad dwunastoma latami na karku. Mimo dosyć podeszłego wieku labrador długowłosy wykazywał chęć na dłuższe spacery. Tego dnia musiałam się sprężać, jednak nie powstrzymało mnie to przed czerpaniem przyjemności i chłonięciem wszystkiego dookoła wzrokiem, idąc przez las.

Poranki w takich i podobnych miejscach, na łonie natury zawsze miło dawały o sobie znać. Śpiew wściekłe porozumiewających się ptaków, lekki szum na wietrze i promienia słońca przebijające się gdzieś przez bardzo wysokie konary drzew.

Uwielbiałam ranki, a zarazem ich nienawidziłam. Szczególnie tego, że musiałam wstawać. Za to wręcz czarujące było patrzenia, jak większość świata wstaje do życia.

Czasem lubiłam obudzić się koło czwartej i patrzeć chociażby przez szybę okna własnego pokoju lub wyjść na zewnątrz na mokry od rosy trawnik.

Z drugiej strony niebywale też lubiałam pospać do późnych godzin, a i być później tak, czy tak zmęczonym. Ile razy tak się zdarzało, nie potrafiłam rozszyfrować dlaczego tak było.

Najbardziej nienawidziłam, gdy ktoś mi w tym przeszkadzał, w spaniu; jak i gdy próbował mnie obudzić. Potrafiłam się wtedy nawet z kimś pobić, lub nie otwierając oczu dość mocno walnąc.

     — Ale jest ładna pogoda na motor — zagaiłam, wchodząc do domu.

Merl pewnie znowu wylegiwał się w swoim posłaniu i próbował zmrużyć oko.

     — Tak? Teraz tata odsypia, ale może potem cię przewiezie — odpowiedziała mama, podczas gdy skupiona była na obieraniu ze skorupek jajek.

Trying to Retrieve Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz