Rozdział 8

612 98 7
                                    

"Wojna".

Przez cały tydzień myślałam tylko o tym. Praktycznie nic nie jadłam, mało spałam, przerażona wiedzą, którą posiadłam. Nie poszłam więcej do Richarda, a on nie pofatygował się do mnie. Dylan wpadał od czasu do czasu, ale jakoś nie umiałam się przy nim skupić... Czułam, że on wie. Może stał wtedy pod drzwiami i podsłuchiwał... Coś zmieniło się w jego spojrzeniu, w sposobie w jaki się do mnie zwracał... Ostrożny, z dystansem, jakby z mojej winy miało przydarzyć się mu jakieś nieszczęście. A Karen... Ta to już kąpletnie się zmieniła. Ciągle znikała, w nocy słyszałam jak rozmawia z kimś przyciszonym głosem. Podsumowując - ten tydzień spędziłam praktycznie sama. Ale dzisiaj miało wydarzyć się coś co zapoczątkuje wielkie wydarzenia, ważne dla całego świata.

Jak co rano zeszłam na dół i przygotowałam sobie skromne śniadanie - jogurt naturalny, truskawki i banan. Oparłam się o blat i zapatrzyłam na las. Ostatnio często to robiłam... Jednak ani razu nie zebrałam się w sobie i nie postanowiłam spenetrować tej tajemniczej krainy drzew, do której tak mnie ciągnęło.

I wtedy zobaczyłam Dylana. Szedł wolno łąką w stronę lasu. Zawachałam się, ale chwile później byłam już na zewnątrz w lekkiej dzinsowej kurtce i adidasach. Pognałam w stronę chłopaka. Za pięć dni i tak miałam wracać do Londynu, po co spędziać ten krótki czas w samotności?

- Dylan! - Krzyknęłam. - Czekaj!

Chłopak przystanął i odwrócił głowę. Na mój widok uśmiechnął się lekko, uprzejmie.

- Hej - odkrzyknął i zawrócił w moją stronę.

- Idziesz do lasu? - spytałam gdy zrównaliśmy krok.

- Taki miałem zamiar - odpowiedział i skręcił lekko w prawo, na wydeptaną dróżkę. - Myślałem, że spędzasz czas z Karen.

Prychnęłam zanim zdążyłam się powstrzymać.

- Olała mnie - powiedziałam wreszcie. - Nawet nie wiem, gdzie jest.

- Chyba naprawdę przejęła się zniknięciem Lindsay - odparł.

"Teraz, masz idealną okazję!"

- Mówiłeś, że ta Lindsay... oszalała - zaczęłam ostrożnie. Wiedziałam, że stąpam po słabym gruncie.

- Bo tak było - Dylan wzruszył ramionami. - Gadała o wojnie i przepowiedniach - spojrzał na mnie uważnie. Tak jakby wiedział... Wiedział, że ja wiem.

- Mhm, pewnie dostała czymś w głowę - wymamrotałam, ale wiedziałam, że nie brzmiałam przekonująco.

I wtedy to się zaczęło. Wybuch, wielka eksplozja, jakby ktoś puszczał dziesięć razy głośniejsze fajerwerki. Odwróciliśmy się z przerażeniem i mogliśmy jeszcze zza drzew dostrzec katastrofę w pełnej okazałości.

Po domu nie zostało nic. Całkowicie zmiotło go z powierzchni ziemi. Nie było nawet cegły. Jedynie wielka dziura w prostokątnym krztałcie.

- Boże - zakryłam twarz dłonią.

Nie mogłam nic wykrztusić, w głowie zaczęło mi się kręcić, przed oczami tańczyły plamki.

- Nic tu nie ma - wyjąkał Dylan.

Racja. Drzewa po bokach rosły spokojnie, nienaruszone. Wszystko wyglądało tak, jakby jakaś wielka dziura wessała cały dom.

- Karen - wyszeptałam i rzuciłam się w stronę dziury.

Nie wiedziałam na co liczyłam. Może miałam nadzieję, że zastane ją całą i zdrową koło jakiegoś drzewa. Patrzącą w osłupieniu na jej dom, jej jedyne schronienie. Ale nikogo tu nie było.

- Zniknęły - powiedział Dylan, stając obok mnie. - Pani Forrester i Karen... Nie ma ich.

- Szopa - pognałam w dół zbocza. Była tam, nietknięta. Richard stał w drzwiach. Miał zaskakująco spokojny wyraz twarzy.

- Do środka - zarządził. - Prędko.
----
Hej, hej :). Obiecałam rozdział dzisiaj więc jest. A miałam się uczyć matematyki... Xd.
A tak w ogóle... jeśli mnie moje oczy nie mylą, to "syn wojny i córka cierpienia" ma 4 miejsce w polecanych w kategorii fantasy :o. Merlinie, dziękuję
Dziękuję, jesteście cudowni :**

syn wojny i córka cierpieniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz