Dni mijały, tygodnie zresztą też. Chodziłam na terapię z Hailie, pracowałam w małej poradni psychologicznej, uczęszczałam na treningi szermiercze i czytałam książki. Moja sytuacja powoli się uspokoiła. Nie było żadnych szalonych wypraw do szpitala w Pensylwanii, czy odwiedzin Hailie.
Pewnego popołudnia, zmęczona uciążliwą sesją w poradni, odbieram telefon.
- Isabel! - słyszę w słuchawce przerażony głos Martina.
- Co się stało, jesteś z Angel?
- Nie pojechała na tańce z koleżanką, stoję obok tego...
- Która ulica - pytam od razu.
- Ta przy...
Jezu on nawet nie zna okolicy.
- Punkty orientacyjne - krzyczę zirytowana.
- Dunkin donuts i park dla psów - mówi.
- Gdzie ty chodzisz- pytam z przekąsem.
- Isabel, boże wsiadaj w samochód i jedź!
- Już idę, co się stało?
- Znalazłem rannego psa, bardzo krwawi.
- Mogłeś tak od razu to szybciej bym przyjechała!
- Zadzwoń do weterynarza, a ja ogarnę Anelę! - mówię wzburzona po czym się rozłączam.
Od razu wybiegam z mieszkania i udaję się w stronę parkingu, który znajduje się pod blokiem. Otwieram auto kluczykami z torby i wsiadam do środka. Uruchamiam mojego srebrnego Renaulta, którego dawno temu odsprzedał mi brat za połowę ceny.
Wybieram numer dziewczyny Martina i dzwonię.
- Cześć Angi - mówię.
- Co jest, jadę z Miną na tańce - odpowiada Angela zirytowana. Strasznie nie lubi kiedy ktoś zapomina o jej planach lub postanowieniach i się do nich nie stosuje. Dlatego czasami ciężko się z nią mieszka.
Ruszam i szukam wzrokiem Dankin donuts przy parku.
- Wiesz może gdzie jest najbliższe Dankin donuts koło parku?
- Co ty gadasz?
- Martin znalazł rannego psa, ale nie wie gdzie ten się znajduje.
- O mój boże. Poszukam w internecie. Napiszę kiedy znajdę - mówi po czym się rozłącza.
Skupiam się na jeździe, ale ciągle wyobrażam sobie biednego rannego piesełka. Zawsze chciałam mieć psa, powinnam jak najszybciej odwiedzić schronisko i jakiegoś przygarnąć - myślę zasmucona.
Nagle dostrzegam wielki szyld z napisem "Dankin donuts", obok którego znajduje się mały lokalny park dla psów, mam to!
Dzwonię do Angeli i zawiadamiam ją gdzie jestem, po czym parkuje auto przed pączkarnią i szukam wzrokiem Martina.
Znajduje go przycupniętego nad ławką z średniej wielkości pieskiem, który krwawi mu na kolanach.
- Martin!- wołam i macham mu.
Od razu podbiegam do ławki i głaszczę pieska. Biało-brązowy kundelek, ma okropną ranę na nodze.
- Zadzwoniłeś już do lekarza?
- Weterynarza - poprawia mnie automatycznie - za cztery minuty będzie.
- Biedactwo - mruczę i tarmoszę pieskowi sierść na pyszczku.
- Leżał pod ławką, nie mogłem go tak zostawić.
- Rozumiem, jak ma na imię?
- Jest niczyj, więc pewnie nikt go nie nazwał inaczej niż kundel czy pchlarz.
Czekamy chwilę w milczeniu, więc mówię:
- Dziewczynka.
- Musli - mówię po chwili.
- Dlaczego masz słabość, do dziwacznych imion? - pyta rozbawiony Martin.
- Hej, te jest ładne.
Nadal głaszczemy psa, aż weterynarz przyjeżdża.
. . .
Minęły dwa dni odkąd odebraliśmy, Musli od weta, a trzy od kiedy Martin znalazł ją w parku. Suczka zadomowiła się u nas na dobre. Kupiliśmy jej szare posłanko, dwie miski, tony karmy i zabawek.
Martin musi być w szpitalu, a Angela jest księgową, więc też pracuje w poza domem. Dlatego ja wzięłam wolne i opiekowałam się Musli. Chodziłyśmy na długie spacery i oglądałyśmy razem telewizję. Jest jeden problem, dzisiaj za godzinę mam pociąg, do Pensylwanii. Nie mogę zostawić Musli samej sobie. Kupiliśmy, razem z Martinem transporter, dla suczki, ale boje się, że nie mogę z nią pojechać, do Monetów.
Dzwonię, więc do mojego pracodawcy Vincenta.
- Halo - mówię niepewnie.
- Dzień dobry, z kim rozmawiam?
- Isabel West.
- Jakiś problem, nie może pani przyjechać? - pyta mnie najstarszy z Monetów.
Mam straszną ochotę, powiedzieć, że nie mogę pojechać bo jestem chora, ale decyduję się nie kłamać.
- W środę, Martin znalazł ranną suczkę w parku. Zadzwoniliśmy po weterynarza i od czwartku Musli u nas mieszka - boję się, że Vincent źle mnie zrozumie, więc tłumaczę dokładniej - Jest u nas od zaledwie dwóch dni, a nigdy nie miała stałego miejsca zamieszkania i trzeba się nią opiekować. Czy mogę ją zabrać ze sobą?
Straszliwie lękam się odpowiedzi brata Hailie. Sama nie wiem dlaczego.
- Wie pani - w głowie wyobrażam sobie, jego pokerową twarz, kiedy w zamyśleniu przygotowywuje dialog - To..., właściwie to czemu nie, tylko proszę, żeby pani o nią dbała.
- Dziękuję - mówię - Nie zapomnę panu tego.
- Vincent - mówi mój pracodawca, po czym się rozłącza.
Nie myślę nawet nad tą rozmową, tylko zaczynam zbierać rzeczy Musli do łaciatej torby z naszywką owcy. Kiedy pieseł jest już spakowany, przypinam ją do smyczy i wychodzę z mieszkania. Po chwili wracam po swoją walizkę, i dopiero wtedy wsiadam do samochodu i ze spokojem jadę na najbliższy dworzec.
. . .
Kiedy wychodzę z pociągu razem z Musli, nie widzę żadnej limuzyny, czy choćby szofera z kartką, czekającego na mnie. Wzdycham i zamawiam taksówkę. Dojeżdżam do rezydencji około szesnastej. Wchodzę, a w progu witam się z Eugenie. Gosposia Monetów, głaszcze moją suczkę i bierze jej miski i karmę, aby zanieść je do kuchni.
Sama idę z Musli do mojego pokoju. Rozkładam walizkę i posłanko, psa. Wychodzę, sama nie wiem gdzie, chyba żeby przywitać się z Hailie. Wtedy słyszę głosy dochodzące z kuchni. Aż zastygam z przerażenia.
- Will, powiedziałem Hailie na czym polega Organizacja - usłyszałam głos Vincenta.
- Użyłeś sformułowania, mamy władzę nad internetem, i że jeśli powiemy w sieci, byle co to nas posłuchają ?- pyta William Monet.
Wtedy czuję czyjąś dłoń na moim ramieniu. W pierwszym odruchu chcę skarcić Martina za skradanie się do mnie, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że to nie może być on. Odwracam się i widzę Dylana Moneta.
Notka
Cześć, sorki że nie było tak długo rozdziału. Nadrabiam to jednym z dłuższych. Pozdrawiam:D
CZYTASZ
Zakazany owoc - Vincent Monet
Teen FictionIsabel West jest zwyczajną psychoterapeutką, pracującą w zwyczajnym szpitalu, aż pewnego dnia wpada na młodą Monet. Dziewczynie udaje się jakoś opanować atak histerii Hailie. Zaintrygowany Vincent zatrudnia Isabel jako terapeutkę swojej siostry. Sa...