Rozdział 9 | Ile to już lat?

66 7 21
                                    

♪ - Zayn Alexandre Osborne

Dzisiaj niebo było szare. Było ciemno i jak powietrze było ciepłe i w miarę przyjemne, tak dzisiejszy poranek do najprzyjemniejszych nie należał.

Wszystko ostatnio wydawało się być nieprawdziwe. Ja czułem się nieprawdziwy. Odkąd Hughes nie żył, nie byłem w stanie poradzić sobie z tym uczuciem. Próbowałem przejmować się prezesem i jego możliwymi planami pozbawienia mnie życia. Próbowałem z całej siły, ale potrafiłem się martwić tylko o to, co się ze mną działo. A działo się coś dziwnego.

Nawet urodziny mamy nie były w stanie mi w tym pomóc, choć na ogół kochałem ten dzień, jakby to była druga gwiazdka jednego roku.

Było mi wstyd, a jednocześnie zachowywałem się okropnie bezwstydnie. Ledwo trzy dni temu wlewałem w siebie coraz to kolejny kieliszek, a potem płakałem jak dziecko, wtulony w Colina, gadając mu jakieś niezrozumiałe rzeczy. Jeszcze przedwczoraj, a nawet wczoraj męczył mnie kac, którego z pewnością bym zapił, gdybym nie musiał iść do pracy. Dzisiaj kleiły mi się oczy, ledwo stałem w miejscu - wiedziałem, że dzisiaj pewnie też nie obejdzie się bez picia. Gdybym faktycznie wiedział, czym był wstyd, nigdy bym się tak nie poniżył.

Wszystko wyleciało mi z głowy. Gdyby nie przypomnienia mamy, zaprosiłbym Colina pięć minut przed jej imprezą. Zaproszenie wysłałem mu wczoraj. Zacząłem zauważać małą zależność, że zawsze, kiedy go do czegoś potrzebowałem, musiałem potrzebować go we wtorki. Musiał ich przeze mnie nienawidzić. Ostrzegałem go, że mogę go brać ze sobą, kiedy chcę. Ale nie czułem się dobrze, kiedy naprawdę używałem tej władzy.

Na dzisiejszą okazję udało mi się wyrwać z biura - teoretycznie byłem w pracy, a legalnie mnie w niej nie było. W końcu tak długo, jak moja noga stała choćby w progu jednego z hoteli Matthewsa, musiałem traktować choćby taką głupią wizytę jako swoją służbę.

Każde urodziny mama urządzała w hotelu, który Leonardo za wszelką cenę chciał sprzedać. Nie wyobrażałbym sobie spędzać piątego grudnia nigdzie indziej - ten dzień miał tu swoje miejsce, odkąd tylko sięgałem pamięcią. Mama doszukiwała się tam taty, byłem tego pewien. Sam go szukałem. Dziś jednak stanowczo zabroniłem sobie pokazywać po sobie czegokolwiek z negatywów. Nie miałem prawa rujnować mamie okazji. Samemu musiałem wyzdrowieć.

Otworzyłem drzwi, a moim oczom ukazała się schludna, przygotowana na dzisiejszą okazję, sala bankietowa. Nie zmieniała się z roku na rok, a wciąż potrafiła mnie zaskoczyć za każdym razem. Nie widziałem ładniejszego miejsca.

Była dosyć duża, jak hala sportowa. Oczywistym było, że miejsce, w którym odbywały się największe przyjęcia, musiało być przestronne.

Na ciemnych, rzeźbionych złotem ścianach rozciągały się jedwabne zdobienia. Wielkie okna z czarnymi szprosami wymyte były na błysk, otwarte albo na oścież, albo tylko trochę mniej, do połowy. Czerwone zasłony, lekkie i cienkie, powiewały na delikatnym wietrze. Biały, reliefowy sufit wysoko nade mną zdobił olbrzymi, kryształowy żyrandol. Zawsze ciekawiło mnie, w jaki sposób się go myło. Albo ile ważył. Do tej pory nie znałem odpowiedzi na te pytania.

Wokół mnie poustawiane były stoły, na każdym z nich obrusy z haftowanymi wzorami na brzegach - każdy wyglądał, jakby został dopiero położony po odebraniu od najlepszych szwaczek. Na stołach eleganckie bukiety czerwonych kwiatów, które mimo pory roku znalazły się w tak ogromnej ilości - coś się by zawsze znalazło, jeżeli zamawiała Pani Osborne. Kolumny również nie stały nagie. Wokół nich także były kwieciste sznury, obwiązane grubymi wstęgami. Ogółem, kwiatów było od groma, ale wbrew pozorom nie wyglądały kiczowato. Nad sceną w jasnych, zimnych światłach mienił się herb firmy, a sama scena oświetlana była kolorami, ozdabiana wyrzeźbionymi wzorami, złotem, rubinową czerwienią - tak wystawną, jakby samo patrzenie nań miało kosztować. Już przygotowane instrumenty były nowe, wypolerowane. Odbijały światła, każdy jeden z nich błyszczał.

In Memoria Mea || bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz