Rozdział 2 | Na drugi dzień

64 8 25
                                    

- Colin Finn Schöler

Nieszczęśnik, ryzykant, miłośnik sportów ekstremalnych. W skrócie - po prostu debil.

Tej nocy nie zmrużyłem oka.

Że też musiałem wczoraj tamtędy iść. Nie musiałem, może nawet nie powinienem. Motocykl, to się odbiera w dzień, do tego nie deszczowy. Co najwyżej spodziewałbym się wypadku. Krótkiej wizyty w szpitalu, może mandatu, pouczenia.

Ale nie, kurwa, tego, że mnie będzie gonić uzbrojonych sześciu chłopa.

Od kilku dni zostawałem dłużej na uczelni. Pomagałem w bibliotece, dawałem nielegalne korki, kończyłem swoje prace. Wczoraj też zostałem, a że padało, pomyślałem, że zostanę jeszcze parę minut.

Wtedy deszcz zaczął padać mocniej. W końcu pożyczyłem parasol z rzeczy znalezionych i wyszedłem. Zaszedłem do sklepu po coś do picia, dla siebie i kolegi, do którego warsztatu się wybierałem.

Było ten motocykl odebrać dzień przed.

Szedłem powoli, łeb w dół - nie uważałem. Mój błąd. A potem pamiętam, że jakiś pomylony człowiek powalił mnie na ziemię, zaczął wykrzykiwać przeprosiny i ciągał mnie ulicami, żeby tam połamać żywopłot jakiejś kliniki. Byłem przemoczony, miałem dupę w błocie i uciekałem przed bandą agentów.

Ale przynajmniej trafiłem na banana - zarobiłem stówę, więc nie mogłem narzekać. Sean dostał zapłatę za naprawę.

Miałem jedynie nadzieję, że pan banan nie wróci po pieniądze.

I że panowie z giwerami się po mnie nie wrócą. Za kolejną pogoń zażądałbym d u ż o więcej kasy.

Wyciągając pieniądze, wyciągnąłem z nimi jakąś kartkę. Krótka notatka i numer. Wyglądało na to, że nie powinna nigdy trafić mi do rąk.

I tego obawiałem się najbardziej. Co, jeżeli to coś tajnego? Jeśli ten mały hotelarz się po nią wróci, będę miał przejebane. Miałem dwie opcje - emigrować, albo zadzwonić na telefon z kartki.

Wpisałem pełen numer. Już miałem nacisnąć zieloną słuchawkę. Byłem tak blisko... I stchórzyłem. Wizja panów uzbrojonych szturmujących moje mieszkanie przeszła mi przez myśl, zostawiając na mojej skórze faktyczne ciarki.

Zostawiłem kartkę na biurku. To, co chciałem zrobić, musiałem ustalić. Zadzwonię, albo ją spalę - jedną z tych rzeczy planowałem zrobić po powrocie z uczelni.

Przez to zamieszanie spóźniłem się na zajęcia.

Kochałem być wcześniej, niż wszyscy. Gdy przychodziłem na równi z innymi, czułem się spóźniony. Dziś natomiast zjawiłem się w połowie wykładu - wstyd. Jeden wielki wstyd.

Nie odzywałem się słowem aż do jedenastej, do długiej przerwy - dopiero z jej początkiem poczułem się trochę lepiej sam ze sobą.

Normalnie spędziłbym tą przerwę na boisku do kosza, trenując do meczu z reprezentacją z Marany. Dołączyłbym do chłopaków, którzy już się rozgrzewali.

Gdybym tej nocy choć chwilę się przespał, teraz przykładałbym się do ćwiczeń. Zamiast tego, spędzałem tą przerwę w moim ulubionym, żeńskim towarzystwie.

Cat, Summer i Jane były dzisiaj w świetnych humorach.

- Lin, pytałam o coś - usłyszałem. - Idziesz na te urodziny?

Summer skarciła mnie wzrokiem za brak uwagi. Uśmiechnąłem się tępo.

- Na co?

- Ty żyjesz? Mówiłam przed chwilą, że ten chłopiec Jane zaprosił nas na urodziny w piątek. I dlatego pytam, czy idziesz, czy znowu nie możesz.

In Memoria Mea || bxbOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz