Rozdział 8

301 26 35
                                    

Może nie powinnam wtedy uciekać. Przecież właśnie wtedy ludzie potrzebowali mnie najbardziej. Nie wiedziałam, że moje odejście przyniosło tragedię. Nie wiedziałam też, że istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo na to, że Blake nie zniknął, tylko mógł się ukrywać przed konsekwencjami.

Wiedziałam, że bywał porywczy, ale to, co usłyszałam, było zbyt wyrachowane jak na niego. Przecież on zawsze kierował się tym, co czuje, a tak nie wygląda zabójstwo w afekcie. Nie, on po prostu nie mógł tego zrobić. Po tym zdaniu powinien być zdecydowany koniec i nic więcej, tak jednak nie było.

Nie rozumiem, jak ktokolwiek mógł kupić tę wersję z samobójstwem. Niby dlaczego Aron miałby to zrobić?  Wiem, ojciec tyran i ta cała przemoc wokół niego, ale czy on nie był szczęśliwą osobą? Nie miał żadnych problemów. Chociaż mógł mi się po prostu nie zwierzać. Sądzę jednak, że byłabym pierwszą osobą, której by o tym powiedział.

dwanaście lat temu

Był późny wieczór, a ja siedziałam na trybunach naszego szkolnego boiska. Zajęłam jedną z ostatnich ławek. Stadionowe oświetlenie padało na kartki papieru w moim notesie. O tej godzinie było tutaj tak cicho i spokojnie. Jedyny szelest powodowały włączające się co piętnaście minut zraszacze, ale ten dźwięk również należał do przyjemnych.

Przeglądałam kolejne zapisane kartki i starałam się redagować mój tekst. To zadanie nigdy nie należało do moich ulubionych, ale babcia wyryła mi myśl od środka czoła. Widziałam ją za każdym razem, jak coś pisałam. Nawet nie musiała być przy mnie, żeby mi o tym przypominać. "Dobra redakcja, jest ważniejsza niż sama treść".

Wydaje mi się, że miała w tym wiele racji, bo sama nie chciałabym przeczytać tekstu pełnego błędów. Skreślałam niektóre wyrazy, zmieniałam szyki zdań, tu przecinek, a tam kropka... Starałam się przeczytać wszystko od początku, żeby upewnić się, że nie popełniłam żadnego błędu logicznego.

Na szczęście wszystko było w należytym porządku. Spojrzałam na zegarek na ręce. Cholera, starzy mnie zamordują. Zamknęłam mój niebieski notes i wrzuciłam go do torebki, którą zawiesiłam na ramieniu. Wstałam z miejsca i ruszyłam w kierunku stadionowej bramy.

Przy wyjściu stali jacyś chłopacy. Nie poznałam ich, a kojarzyłam wszystkich kilka lat starszych lub młodszych ode mnie. Musieli nie mieszkać w Galenie. Nasza paczka też czasami spędzała czas poza naszym miasteczkiem. Każdy potrzebował chwilami zmiany otoczenia.

Z daleka słychać było kolejne przekleństwa rzucane przez nich w eter. Przeszłam obok. Czułam, że oblepiają mnie wzrokiem. Starałam się uniknąć kontaktu, żeby nie sprowokować ich do niczego. Przyznam, że się wystraszyłam. Wiedziałam, że należą do jakiejś drużyny. Futboliści ciągle nosili koszulki reprezentujące ich zespół. Kompletnie tego nie rozumiałam.

Zrozumiałam za to coś innego. Po co przeciwny zespół pojawiał się na stadionie innej drużyny? Zwykle po to, żeby coś zniszczyć. Tym bardziej pod osłoną nocy wydawało się to o wiele prostsze. Spojrzałam, kurwa, a nie powinnam. Nawet nie ukrywali trzymanych w dłoniach puszek z farbą. Blake wkurwi się, jak to rano zobaczy. Kapitan zawsze obrywał najmocniej.

Istniało takie niepisane prawo, że to on miał utrzymywać szacunek innych drużyn. Skoro ci się tutaj pojawili, to oznaczało to jedynie tyle, że Blake nie wypełnia dobrze swojego zadania.

Starałam się przyspieszyć kroku, ale tylko trochę. Jeśli by zobaczyli, że uciekam, to na pewno zaczęliby mnie gonić. Nie chciałam zostać wymalowana sprayem, pobita albo coś jeszcze gorszego. Lepiej w takich sytuacjach nie wizualizować, bo z szybkiego marszu zaczęłam przechodzić do biegu i...

Galena HighOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz