jeżeli ten tytuł nie zmusił was do jak najszybszego kliknięcia w powiadomienie to wstyd mi za was
rozdział 21
Wstawanie wcześnie po bezsennej nocy jest niesamowicie ciężkie. Do ostatniej chwili wmawiasz sobie, że może jednak uda ci się zmrużyć oko i postanawiasz leżeć w łóżku na upartego. Powieki zmęczyły mi się od ich świadomego zamykania. Leżałam więc wpatrzona w sufit i nie uwierzycie, udało się.
Po kolejnym przebudzeniu byłam jednak zmuszona wstać. Każdy rozsądny medyk poradziłby mi, pozostanie jeszcze przez pewien czas w łóżku, nawet pomimo powrotu mojej temperatury do względnej normy. Towarzyszyło mi osłabienie, fakt, ale nie ruszałam przecież na maraton. Starając się nie obudzić reszty, rozglądałam się za swoją kurtką, kiedy przypomniałam sobie, że zabrała ją Harriet. Nie nadawała się do noszenia po kąpieli w błotku, dlatego grupowa zaoferowała ją wyprać.
Przystanęłam na środku namiotu (który swoją drogą doskonale trzymał ciepło - podejrzewałam, że stała za tym jakaś magia) z zagryzioną dolną wargą i po chwili namysłu uznałam, że Luke się nie obrazi, jak pożyczę jego kurtkę. Sam mi ją zaoferował. Wprawdzie byłam wtedy w ciężkiej hipotermii i chwiałam się na nogach, ale można przymknąć na to oko. Bez dodatkowej warstwy pod spodem okazała się bardziej obszerna, niż się spodziewałam. Postanowiłam nie bawić się jednak w podwijanie rękawów i po prostu ukryłam w nich dłonie, zapięłam się pod samiutką szyję i nałożyłam na głowę kaptur. Nie, żebym coś planowała i potrzebowała ukryć swoją tożsamość. Było po prostu chłodno. I jej czarny materiał od środka pachniał bardzo znajomo, przyjemnie.
Spacerkiem udałam się w kierunku obozowej bramy, którą, zgodnie z naszą tradycją, za moment miała przekroczyć moja przyjaciółka. Zwykle udawało jej się ubłagać tatę na podrzucanie jej na weekendy, zwykle w piątek wieczór, lub przy jego napiętym grafiku w sobotę, z samego rana, aby mogła spędzić z nami jak najwięcej czasu. Perspektywa spotkania z nią wynagradzała mi takie wczesne pobudki.
Przystanęłam przy sośnie Thalii, oczekując na jej przyjazd. Drzewo to nie rosło. Nie mówiłam jedynie o wzroście w pionie, ono po prostu się nie zmieniało. Żadna wichura nie krzywdziła jej gałęzi, nie upierała się pod naporem najsilniejszego wiatru. Imponujące. Ale dalej byłam zdania, że Zeus mógł zrobić więcej dla swojej córki.
Carmen weszła do obozu z oczywiście, czarną sportową torbą na ramieniu i uśmiechnęła się szeroko na mój widok. Dalej dbała o pielęgnację włosów, dlatego jej ciemnobrązowe, idealnie proste kosmyki jak zwykle oszałamiająco błyszczały. Uszy przysłoniła czarnymi, puchatymi nausznikami, które prawie zsunęły jej się z głowy, kiedy ją uściskałam.
Szybko przerwała jednak powitanie, odsuwając mnie od siebie na długość wyciągniętych rąk i lustrując podejrzliwym wzrokiem moje ubranie.
- Co to za strój?
- Musiałam oddać kurtkę do prania.
- Ta wygląda jakoś znajomo.
- Może...
Carmen mnie szturchnęła.
- Pożyczyłam od Luke'a - wytłumaczyłam. - To znaczy, on jeszcze o tym nie wie, ale nie powinien się gniewać. Czemu się tak patrzysz? Twoje ubrania też pożyczam.
Rozbawiona uniosła do góry obie dłonie, z brwią wędrującą do góry w sposób, jaki niezbyt mi się podobał.
- Spokojnie, Erin. Wdech, wydech. Po prostu mnie to zaskoczyło. W pozytywny sposób.
- Co to znaczy w pozytywny sposób?
Pokiwała jedynie głową, nie dając mi odpowiedzi. Powstrzymałam się od dalszego ataku, zagadując o szkołę, rodzinę i tego typu poza obozowe sprawy. Chciałam, aby rozpoczęła dzień w miarę sympatyczny sposób. Zaraz i tak dowie się, co stało się wcześniejszego wieczoru. Za kilka godzin miał się odbyć pogrzeb tej dziewczyny. Mimo że nikt jej nie znał, wszyscy podchodzili do tego dosyć emocjonalnie, mając z tyłu głowy świadomość, że właśnie to czeka ogromną część półbogów. Niebezpieczeństwo, śmierć, często nawet w niewiedzy kim są, lub kim są ich boskie matki czy ojcowie.
CZYTASZ
𝙜𝙤𝙙𝙨 𝙖𝙣𝙙 𝙢𝙤𝙣𝙨𝙩𝙚𝙧𝙨 - luke castellan
Фанфик- ɪɴ ᴛʜᴇ ʟᴀɴᴅ ᴏғ ɢᴏᴅs ᴀɴᴅ ᴍᴏɴsᴛᴇʀs, ɪ ᴡᴀs ᴀɴ ᴀɴɢᴇʟ - słuchajcie, ja też nigdy nie chciałam być półbogiem.