Rozdział 8. Druga strona medalu

2.6K 292 30
                                    

Bram Larsen

Pokój hotelowy, w którym się zatrzymałem prezentował się dokładnie tak, jak można sobie wyobrazić taki pokój w podrzędnym motelu na obrzeżach tak małego miasteczka, jak Brandford. Był odrobinę obskurny, beżowa tapeta w paski miejscami marszczyła się i odchodziła na rogach, a zasłony przesiąkły żółtawym kolorem, mimo świeżego zapachu proszku do prania wskazującego na to, że odwiedziły ostatnio pralkę. Środek pokoju zajmowało podwójne łóżko zaścielone białą pościelą, która okazała się szorstka w dotyku i sztywna. Poza tym przy ścianie stała prosta szafa oraz biurko, a naprzeciw ciągnął się skromny aneks kuchenny z mikrofalą i ekspresem do kawy tak przestarzałym, że pamiętał chyba lata siedemdziesiąte.

Jednak mimo delikatnie odpychającego pierwszego wrażenia w tym miejscu panował ład i porządek, a tylko to się dla mnie liczyło. Moja decyzja o przyjeździe była nagła i spontaniczna, więc nie miałem prawa wybrzydzać. Pokoje w pensjonacie o większym standardzie, bardziej w centrum miasta były już zajęte. Wydawać by się mogło, że znalezienie noclegu w takiej dziurze nie będzie problemem, ale tak się złożyło, że w najbliższy weekend w okolicy urządzano Festiwal Wiosennych Urodzajów co ściągnęło okolicznych farmerów chcących zaprezentować na nim swoje wyroby.

Pozostało mi więc tylko zatrzymanie się w dotkniętym czasem Evergreen Haven. Motelu o wątpliwej jakości i obsłudze, wyglądającym jak miejsce akcji mrocznego kryminału. Oczywiście mogłem też poczekać z przyjazdem, ale to rozwiązanie z miejsca odrzuciłem. Nie należałem do ludzi z natury cierpliwych.

Słusznie, jak się okazało.

Straciłem dość czasu.

Dlatego, gdy leżałem teraz w tej szorstkiej pościeli drażniącej moją rozgrzaną po parnym dniu skórę, czułem się, jakby okrywała mnie egipska bawełna. Byłem tu, gdzie miałem być, więc wszystkie niedogodności traciły na znaczeniu. Zresztą to tymczasowe rozwiązanie. Wkrótce wszystko miało się zmienić. Już podjąłem odpowiednie kroki. To miejsce wystarczające dla mnie, niekoniecznie spełniało już warunki, jeśli chodzi o przyjmowanie małych dzieci.

Dzieci.

Kurwa, miałem dzieci.

Dwójkę. Bliźniaki. Ja pierdolę.

Za każdym razem, gdy sobie o tym przypominałem na nowo zatapiałem się w oszołomieniu. I tym razem nie było inaczej. Literki na ekranie laptopa umieszczonego na moich kolanach nagle przybrały formę ciągu niezrozumiałych znaków, mimo że sam dopiero co je wklepałem. Równie dobrze mogłem patrzeć właśnie na zupełnie nowy i niezwykle skomplikowany język.

Sfrustrowany potarłem twarz jednym przeciągłym ruchem. Wyplute przeze mnie niewyraźne przekleństwo zaginęło w szumie ledwo przędącej klimatyzacji. Lato nawet się na dobre nie zaczęło, a skwar już zagęszczał powietrze sprawiając, że gardła schły szybciej, a ubrania lepiły się do ciał. A może to było jedynie moje wrażenie? Stan Waszyngton nie słynął z ciepłego klimatu, ja z kolei przywykłem do alaskańskiej surowości. Nieważne, że ostatnie miesiące spędziłem już z dala od domu.

Z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk nadchodzącego połączenia, który niespodziewanie zmącił otaczającą mnie ciszę. Drgnąłem, nim wyciągnąłem rękę po leżący na stoliku nocnym brzęczący telefon.

Tym razem moim oczom ukazał się ciąg liter, który rozumiałem aż za dobrze. Który składał się na jedno znienawidzone przeze mnie słowo.

Krzywiąc się, nacisnąłem zieloną słuchawkę.

– Matko – przywitałem się sucho.

Szykowałem się mentalnie na brzmienie jej melodyjnego głosu, który zależnie od humoru mógł brzmieć jak łagodny trel ptaków lub surowy jak grzmot zapowiadający błyskawicę. W odpowiednich warunkach i z odpowiednim odbiorcą przybierał także formę syreniego śpiewu zwodzącego głupców na manowce.

Zamiana. Odzyskać Wren CollinsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz