Rozdział II. Blackhill

51 5 55
                                    

Blackhill, senne miasteczko pośrodku niczego, złożone z niecałych trzydziestu domostw ulokowanych wzdłuż jego jedynych trzech ulic, zamierało wraz z zachodem słońca. Tak przynajmniej było zazwyczaj, tego dnia jednak o zmroku na główną ulicę wpadła galopem banda Bykogłowego i urządziła kanonadę ze strzelb i rewolwerów. W oknach prostopadłościennych domów o płaskich dachach i pastelowych fasadach zapaliły się światła. Niektórzy spoglądali zza szyb na przybyszy z trwogą, inni z radością - nikt jednak nie pozostawał obojętny.

Kiedy banda przetoczyła się przez ulice i obsiadła jedyny w Blackhill saloon, część mieszkańców wyszła na ulicę. Kupcy i rzemieślnicy liczyli na korzystny handel z pijanymi zabijakami, dziewczęta lekkich obyczajów planowały obłowić się na ich samotności, zaś muzycy spodziewali się największych napiwków w miesiącu, a może i półroczu. Już wkrótce apatyczna mieścina rozbrzmiała dźwiękami muzyki i śmiechów, a po pewnym czasie także bójek i tłuczonego szkła.

Saloon mieścił się w jednym z największych budynków w osadzie. Za dwuskrzydłowymi drzwiczkami, otwierającymi się w obie strony, rozciągała się dość spora sala w połowie zapełniona stoliczkami. Na lewo od wejścia znajdował się bar, za którym zaczynały się schody na antresolkę, gdzie ustawiono staromodny klawesyn. Budynek miał dwa piętra i obydwa przeznaczono na mnóstwo małych sypialni. Choć żadna panienka nie pracowała tu na stałe, było to nieoficjalnie domyślne miejsce korzystania z tego typu usług.

Prawie połowa bandy natychmiast rozeszła się po sypialniach na górze, pozostali zajęli miejsca przy stolikach. Gospodarz, zaskakująco młody chłopaczek o ogromnych rękach przyzwyczajonych do mielenia ziarna, biegał pomiędzy nimi w tę i we w tę, starając się nadążyć z roznoszeniem shotów whisky, brandy i koniaku. Jakaś matrona siadła przy klawesynie i zapełniła saloon skocznymi melodyjkami, toteż po paru kolejkach niektórzy z bandy wylegli na niezastawioną stolikami część sali i oddali się tańcom. Przyłączali się do nich mieszkańcy miasteczka, w szczególności młode dziewczyny liczące na łatwy zysk. Inni z kolei pili dalej i szukali innych form rozrywki.

Walter siedział przy jednym ze stołów wraz z Rogerem, Martinem, Bykogłowym i Velazquezem. Fred, który nie lubił tłocznych i głośnych zabaw, został w obozowisku wraz z jeszcze jednym z kompanów, aby pilnować ich dobytku. Dowódca, nie zważając na pojedynek na spojrzenia, jaki toczyli Walter i Andre, niefrasobliwie wyciągnął z kieszeni marynarki plik kart do pokera i rzucił je na środek blatu.

- No, panowie, kto chętny na partyjkę?

Nikt nie odmówił. Przyglądali się jak zaczarowani zręcznym palcom Stevena, gdy ten w zawrotnym tempie tasował karty. Ani się obejrzeli, a już przed każdy leżał zestaw pięciu kart, ułożonych tak równo, jakby dowódca używał co najmniej ekierki.

Walter podniósł swoje karty i zacisnął zęby, starając się nie dać nic po sobie poznać. Jego ręka startowa była beznadziejna, miał dwie pary - dwójki i jedynki, a piątą kartą była dziesiątka pik. Wymienił je wszystkie, dzięki czemu zdobył trójkę piątek, siódemkę i królową kier.

- Stawiam - ogłosił Steven, gdy wszyscy dokonali już wymian, i rzucił na środek stołu banknot studolarowy.

- Podbijam - odparł Andre, kładąc dwieście dolarów.

- Sprawdzam - odrzekł Walter i również położył pieniądze.

- Sprawdzam - powtórzył Roger.

- Sprawdzam - jako ostatni odezwał się Martin.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym dowódca podjął grę dalej:

- Sprawdzam.

- Podbijam. - Velazquez podbił stawkę do trzystu dolarów. Musiał mieć naprawdę znakomite karty.

Historia Szalonego WalteraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz