- Trzymaj się - syknął Walter przez zaciśnięte zęby. - Już niedaleko.
Jechał na oklep na zadzie Mersey, w siodle przed sobą trzymał Rogera. W pierwszym momencie, gdy Fred wyniósł go zza stogu, Anglik przestraszył się, że Roger nie żyje. Na szczęście okazał się tylko nieprzytomny. Rana na brzuchu, zadana nożem, była jednak na tyle groźna, że trzeba było się pospieszyć z udzieleniem pomocy.
Fred z początku chciał wieźć go na własnym koniu, ale przeszkadzała mu w tym jego potężna postura. Jego wierzchowiec nie uniósłby dwóch osób, gdy jedna z nich była niemal olbrzymem. Mersey była silniejsza i zwinniejsza, do tego Walter miał znacznie lżej zbudowane ciało, więc ostatecznie to on wziął Rogera ze sobą. Drobny i niski jak dziewczyna, Roger bez problemu mieścił się z Walterem na grzbiecie jednego konia.
Kiedy dotarli do wąwozu, na wschodzie już szarzało. Konie zostawili przed jaskinią, a sami przeszli do Kiiya Tū. Fred znów niósł rannego na rękach. Zaraz za nimi postępował stary Ben; Walterowi nie uśmiechała się myśl, że Bykogłowemu, który pojechał w tym czasie do Henry's Home, towarzyszyli tylko Andre i Harry, ale nie było innego wyjścia, jako że oprócz Bena nie mieli w bandzie żadnego medyka. On sam zaś przenigdy nie zostawiłby kompana w potrzebie.
Na szczęście zdążyli jeszcze przed zasadzką na Apaczów rozłożyć namiot medyczny. Natychmiast zanieśli tam Rogera, a wówczas Ben wyrzucił ich ze środka. Walter i Fred siedli przed namiotem, nie mogli jednak usiedzieć na miejscu z niepokoju. Fred co chwilę podrywał się i chciał wejść do środka, ale Anglik go powstrzymywał. Wiedział, że rozpraszanie Bena mogłoby tylko zaszkodzić rannemu.
Tymczasem słońce wzeszło i zimna noc zmieniła się w rzeźwy poranek. Większość bandy wróciła już do kotlinki. Przesiadywali po kilku przy ogniskach, opatuleni opończami i kocami. Tu i ówdzie zaczynały się rozmowy i śmiechy, lecz i tak zamierały tak szybko, jak powstawały. Mało kto sięgał po alkohol. Większość spojrzeń była z niepokojem i napięciem utkwiona w namiocie Bena. Choć niewielu znało Rogera na tyle dobrze, by nazwać go przyjacielem, poczucie wspólnoty nie pozwalało im przejść obojętnie obok jego cierpienia.
Niedługo po tym, jak dowódca powrócił z Henry's Home wraz z Velazquezem i Bakerem, stary Ben wyłonił się wreszcie z namiotu. Ręce miał umazane krwią po łokcie.
- Co z nim? - zapytał drżącym głosem Fred.
- Nie wiem - odparł medyk szczerze. - Wiecie, ja... ja umiem zszywać dziury w skórze, niewiele poza tym. Zalałem mu ranę wódką i zszyłem, a potem napoiłem go wywarem na gorączkę. Nie wiem, czy to wystarczy.
Fres chwycił go za ramiona i potrzasnął.
- Na miłość boską, musisz wiedzieć! - jęknął. - Czy on tam umrze? Błagam, zrób coś!
- Więcej nie mogę - odpowiedział Ben spokojnie. - Wszystko w rękach losu.
- A gdyby tak... - Walter urwał i potrzasnął głową. - Ech, to się raczej nie uda.
- Co ci przyszło do głowy? - zapytał Fred.
- W Utah woziliśmy ciężej rannych do Blackhill - przypomniał Anglik. - Co gdyby go zabrać do Henry's Home? Przecież muszą tam mieć lekarza.
- To wcale nie jest głupia myśl! - poparł go Ben. - Tylko wypada najpierw zapytać, czy ktoś go tam przyjmie, zanim narazimy go na kolejną taką długą podróż.
- Czuwajcie przy nim. Ja pojadę - zdecydował Walter.
- Od razu chcesz ruszać? Masz za sobą bezsenną noc, na pewno dasz radę?
- Tu idzie o życie Rogera. Oczywiście, że dam radę.
Ostatnie słowa mówił już na progu otworu jaskini i echo poniosło je po skalnym tunelu. Czuł się zmęczony, do tego posiniaczona szyja nadal bolała przy oddychaniu, ale nie mógł po prostu zostać w obozie. Przeszedł przez chlupoczący, cuchnący strumień i pogłaskał po pysku Mersey, która czekała na niego po drugiej stronie. Ona również była zmęczona, ale nie na tyle, by uniemożliwić tę wycieczkę.
CZYTASZ
Historia Szalonego Waltera
PertualanganWalter Cavendish zwany Szalonym pragnie od życia tylko dwóch rzeczy: prawdziwej miłości i niesamowitej przygody. To właśnie te dwa pragnienia od zawsze wpędzały go w najgorsze tarapaty, aż wreszcie zmusiły go do ucieczki z rodzinnej Wielkiej Brytani...