Rozdział VI. Przeprowadzka

36 4 7
                                    

Walter nie posłuchał Bykogłowego. Nie pozbył się ciała, zamiast tego postanowił odwieźć je jedynej osobie, która mogłaby chcieć pogrzebać Martina. Stacy Armstrong, córka naczelnego kapłana wspólnoty mormońskiej w Spring's Pass, okazała się zupełnie zwyczajną dziewczyną o pospolitej, pulchnej twarzy i brązowych włosach, których niesforne kosmyki wymykały się spod czepka nasuniętego na czoło prawie do linii brwi. Tylko oczy, duże i mądre, podobne nieco do krowich, wyróżniały ją z tłumu. Kiedy zapytała, co się stało, Walter odpowiedział, że to był wypadek podczas czyszczenia broni. Nie drążyła, zbyt zrozpaczona, by się zastanawiać, jakim cudem przypadkowy strzał mógł być tak celny.

Opuściwszy Spring's Pass, Walter udał się do Blackhill, gdzie pił na umór i sprowadzał sobie panienkę za panienką. Nic nie było w stanie go zaspokoić. Po dwóch dniach takiego trwonienia życia odnalazł go Bykogłowy i siłą zaciągnął z powrotem do obozu, aby go zmusić do pakowania rzeczy na wyjazd do Arizony. Roger i Fred obiecali mu w tym pomóc. Ani razu nie pytali o przyczyny jego koszmarnego stanu, ale ich spojrzenia zdradzały, że wiedzieli, co zaszło. Anglik czuł niemal namacalnie, jak pomiędzy nim a dwójką kompanów powstaje niewidzialny mur.

Po tygodniu przygotowań banda Bykogłowego opuściła dolinkę w górach Wasath, w której obozowała przez ostatnie dziesięć miesięcy, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Okolice Salt Lake City i samo miasto wkrótce zapomniały o widmie śmierci i rabunku, jakie jeszcze do niedawna wisiało nad każdym porządnym obywatelem. Otwarta rana na społeczeństwie przesunęła się na południe, aby wyciskać krew i ropę z pustyni arizońskiej.

***

- Dokąd my właściwie jedziemy? - zapytał Roger wieczorem drugiego dnia podróży, gdy obozowali wśród piaskowych skał i krzewów meskitu.

- Do Arizony - odrzekł Walter ironicznie, szczelniej owijając się kocem. Nadciągało już lato, dnie były suche i skwarne, za to nocami wciąż świstał lodowaty wicher.

- No tak, ale Arizona jest dość duża. Mamy jakieś ustalone miejsce?

- Nie wiem, Roger. Nie czytam szefowi w myślach.

- Myślałem, że dzieli się z tobą swoimi pomysłami. W końcu ostatnio zaczął ci bardziej ufać...

Fred, który wraz z nimi siedział przy ognisku, odchrząknął głębokim basem.

- To na złe wyjdzie - mruknął.

- Co takiego?

- Ot... to wszystko. - Olbrzym wzruszył ramionami. Nie zamierzał mówić nic więcej.

- Fred martwi się, czy nie napytasz sobie kłopotów, zbliżając się do szefa - wyjaśnił Fred. - Po pierwsze, narobisz tym sobie wrogów, po drugie, możesz się zmienić.

- Przecież mnie znacie! - żachnął się Walter.

- Nikogo tak naprawdę do końca nie znamy. - W głosie Rogera zabrzmiała chłodna nuta. - Nie wiemy, do czego będziesz zdolny, jak jeszcze dostaniesz władzę.

To był przytyk odnośnie Martina, Walter zrozumiał to bez problemu. Spuścił głowę i wbił spojrzenie w płomień tańczący na osmalonych blokach drewna.

Niezręczną ciszę przerwało pojawienie się siwobrodego Bena Robertsa, który nadszedł od strony namiotu dowódcy.

- Chodź, Cavendish, jesteśmy wzywani - zawołał do Waltera.

- Coś się stało? - spytał Anglik, wstając od ogniska.

- Nie wiem, chyba tylko narada.

Walter skinął głową na pożegnanie Rogerowi i Fredowi, po czym udał się za Benem do namiotu Stevena Bykogłowego. Wewnątrz czekał już na nich Velazquez, podobnie jak dowódca pochylony nad znajomą nieaktualną mapą. Od poprzedniego razu, kiedy Walter ją widział, pojawiły się na niej trzy nowe czarne okręgi nakreślone węglem, wszystkie w obrębie stanu Arizona.

Historia Szalonego WalteraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz