Gdy Walter opuścił namiot dowódcy, skały otaczające kotlinkę opromieniał ceglasty poblask pogodnego popołudnia. Większość trawiastego dna była już skryta w cieniu. Kwiaty powoli zamykały główki, zaś krzewy desperacko wyciągały w górę liście, próbując złapać jeszcze odrobinę słońca, zanim całkiem opuści ich dom. Poza kotlinką nadal panował skwar, lecz tutaj ziemia, nawilżona chłodem źródełka, zaczynała już stygnąć, podobnie jak wilgotne, pachnące zielenią powietrze.
Anglik przysiadł na ziemi opodal przylegającej do stajni zagrody i obserwował konie. Mersey rżała i brykała po całym ogrodzonym terenie; jeden z ogierów Bykogłowego wyraźnie zapałał do niej sympatią i pozwalał sobie na śmiałe zaloty.
Choć rzadko pełnił funkcję stajennego, Walter znał prawie wszystkie konie z imienia. Przyglądał im się teraz spokojnie, szukając w tym widoku ucieczki od niewesołych myśli. Coś jednak nie pozwalało mu się w tym zatracić, zupełnie jakby dostrzegał jakąś ledwie uchwytną nieprawidłowość. Zorientował się wreszcie, co takiego było nie tak, i zmarszczył brwi.
Brakowało ogiera Velazqueza. Samego Meksykanina również nigdzie nie było widać.
Dokąd mógł pojechać o tej godzinie? Gdyby wybierał się do Henry's Home, nie zdążyłby już wrócić przed zmrokiem. Nie było zaś w okolicy żadnych innych miejsc, gdzie mógłby chcieć jechać.
Walter wstał i otrzepał spodnie z piasku. Właściwie, co go to obchodziło? Velazquez mógł ze swoim wolnym czasem robić to, co zechciał. Może po prostu pojechał na polowanie. Albo na dziwki.
Już miał odejść, ale wtedy szybkim krokiem podszedł do niego Isaac. Anglik nachmurzył się - słyszał już o jego zdradzie wobec Bena.
- Walter! Tu jesteś! Boże, wreszcie przyjazna twarz - zawołał półszeptem. - Ben nie ma czasu, bo jakiś chłop dostał zapaści, Briana nigdzie nie mogę znaleźć, chociaż ty się napatoczyłeś.
- Isaac, o czym ty pierdolisz?
- Ach, no tak! Ty nie wiesz. - Zniżył głos jeszcze bardziej. - Ja wcale nie przeszedłem na stronę Velazqueza. Jestem agentem.
- Agentem? Ty? - prychnął Walter.
- Tak, ja! Ale to rozmowa na inną okazję. Dzieje się coś dziwnego. Jakieś dwie godziny temu Andre kazał sobie osiodłać konia i pojechał w te pędy do Henry's Home. Nie wiem, co chce zrobić, ale powiedział, że będzie się bardzo dobrze bawić...
Isaac spodziewał się jakiejś reakcji, ale na pewno nie takiej. Walter wyglądał, jakby go trafił piorun. Momentalnie zbladł jak płótno i zesztywniał, a sekundę później rzucił się biegiem do koni.
- Walter! - krzyknął za nim Isaac. - Dokąd?! Za chwilę będzie wieczór!
Anglik go nie słuchał. Wskoczył na oklep na grzbiet Mersey i popędził ją w stronę wioski. Miał do nadrobienia dwie godziny. Beznadziejna sprawa, skoro przy odpowiednim zacięciu konia Velazquez mógł już być na miejscu.
Jak przez mgłę przypomniał sobie rozmowę z dowódcą zaraz po śmierci Martina. Andre by go nie zabił, tylko najpierw kazał mu patrzeć, jak umiera Stacy. Przeklęty Meskykanin wiedział o Lisie, a to oznaczało, że mógł domyślać się skomplikowanych uczuć, jakie połączyły z nią jego znienawidzonego rywala.
Gnając co sił do Henry's Home, Walter bezskutecznie próbował wyrzucić sprzed oczu obraz płonącego domu pani Newton oraz jej samej leżącej bez życia na podwórzu, z wielką plamą krwi na białej sukni. Albo skręconych z bólu, zwęglonych zwłok w środku, ze śladami przepalonych więzów na kostkach i nadgarstkach...
Wokół niego zapadał zmierzch, wydłużając cienie drzewek jukowych i nasączając czerwoną pustynię głębokimi barwami purpury i ultramaryny, jakby chciał zachęcić nieszczęsnego bandytę do oderwania się od smutnych rozważań i podziwiania krajobrazu. On jednak bezlitośnie poganiał klacz ostrogami, ślepy na piękno otaczającego go świata. Sępy krążące po niebie odprowadzały go złośliwymi okrzykami, a po skalistych jarach i pagórkach toczyło się echo śmiechu hien.
CZYTASZ
Historia Szalonego Waltera
AdventureWalter Cavendish zwany Szalonym pragnie od życia tylko dwóch rzeczy: prawdziwej miłości i niesamowitej przygody. To właśnie te dwa pragnienia od zawsze wpędzały go w najgorsze tarapaty, aż wreszcie zmusiły go do ucieczki z rodzinnej Wielkiej Brytani...