Rozdział XXV. Rytuał krwawej rosy

25 3 11
                                    

Poranna mgła zdecydowanie była czymś, czego Walterowi brakowało na pustyni arizońskiej. Tam mógł liczyć na co najwyżej unoszący się w powietrzu gorzkawy kurz. Tutaj zaś, w Kansas, co rano budziła go przyjemna, chłodna świeżość o wilgotnym zapachu przedświtu. Tak podobnie pachniały poranki w jego rodzinnym Cheshire - tak podobnie, a zarazem zupełnie inaczej.

Wyszedł z namiotu i przeciągnął się, nabierając w płuca tej wspaniałej mgiełki, prześwietlonej pierwszymi promieniami słońca. Po niebie ciągnęło stado obłoków, puchatych i kłębiastych jak dobrze odżywione owce. Nieruchomy las, niezmącony ani najlżejszym powiewem wiatru, rozbrzmiewał ćwierkaniem ptaków. Od czasu do czasu pojawiał się też płochliwy trzepot skrzydeł.

Jego namiot stał blisko pierwszych drzew. Powinien był skierować się w stronę środka obozu, po chleb i jajka na śniadanie, ale zamiast tego poszedł w przeciwną stronę. Sam nie wiedział, po co, ale coś go ciągnęło do lasu.

Być może po prostu miał dosyć codziennych przygotowań do wyścigu, który miał się odbyć już za tydzień. Tych wszystkich życzeń powodzenia, rad od ludzi, którzy w życiu się nie ścigali, a także innych, mniej przyjemnych form powszechnego zainteresowania, jakie wzbudzał. Wszyscy w bandzie przecież wiedzieli, że wystartuje w wyścigu Green Champ.

Był pewien Mersey. Trenował z nią kilkakrotnie, klacz była w nienagannej formie. Nie miał wątpliwości, że mogła wygrać ten wyścig. Ale tylko pod warunkiem, że jemu uda się rozsądnie gospodarować jej energią i unikać nieczystych zagrywek, jakich z pewnością dopuszczą się przeciwnicy. Pod tym względem również sobie ufał.

Mimo wszystko nie mógł się pozbyć zaniepokojenia, które wierciło mu dziurę pod czaszką. Ostatni raz ścigał się jeszcze na starym kontynencie, jako dwudziestoletni studenciak w Paryżu, do tego na innym koniu. Wówczas jego przeciwnikami była grupa przyjaciół, z którymi ścigał się regularnie. A tutaj... A tutaj było o wiele za dużo niewiadomych. Nie znał swoich przeciwników, nie wiedział, jakie mają konie ani do czego są zdolni, ba! Nie wiedział nawet, ilu ich będzie. Trasy również nie znał - wprawdzie za namową Bykogłowego zwiedził tereny wyścigu już dwukrotnie, ale to nie mogło się równać z przegalopowaniem po torze wyścigowym kilkanaście, albo i kilkadziesiąt razy, jak inni jego przeciwnicy. Wszak Green Champ miało już ponad dwudziestoletnią historię.

Zaś ceną przegranej nie miało być nic więcej, jak tylko jego życie - niewygórowana cena za zabicie Velazqueza, które wziął na swoje sumienie, i sprawienie zawodu dowódcy w nowym miejscu.

Niewygórowana cena za ocalenie Lisy.

Walter odsunął od siebie myśli o pani Newton i skupił się na swoim otoczeniu. Światło przenikające przez korony drzew i ostro zarysowane cienie liści i gałązek tworzyły własne miniaturowe pejzaże na brązowej, sypkiej ściółce. Dywan paproci tłumił jego kroki, inkrustowany maleńkimi diamencikami rosy. Łany skrzypów zieleniały w przesiekach, wydzielając silną woń, która konkurowała z zapachem żywicy. Tu i ówdzie wśród monotonnych czarnych pni pojawiała się wiotka biała brzoza lub strzelista, rudawa kolumna sosny.

Takie spokojne miejsce.

Myśli Waltera znowu odpłynęły, ale tym razem na ranczo. Pan Spencer spełniał swoją rolę bez zarzutu, dostarczał im jedzenie, proch i kule. Nie trzeba go było napominać. Jedynym towarem brakującym były dziewczynki - jeśli ktoś chciał skorzystać z takich usług, musiał jechać aż do Brimmfield, a tam większość burdeli oferowała miernej jakości dziwki.

Jego samego nie ciągnęło w ogóle do tego najstarszego w świecie narkotyku. Uciechy ciała całkowicie straciły smak, i nawet o Molly starał się tylko dla przewagi emocjonalnej, dla poczucia zwycięstwa z podbitego niewieściego serca. To, czy dziewczyna mu się odda, było mu już obojętne - oczywiście, byłoby to miłym zwieńczeniem starań, ale Walter wiedział, że nie da mu to ani grama satysfakcji. Jego serce było przecież zajęte.

Historia Szalonego WalteraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz