Rozdział 4

131 11 4
                                    

Leone

Wróciłem do domu nad ranem w sumie nawet nie wiedząc, dlaczego. Skończyliśmy z Adriano pić jakąś godzinę temu, więc rozsądnym wydawało się, aby zostać u niego chociaż do śniadania. Ale gdy promienie wschodzącego słońca zaczęły na siłę wdzierać się do pomieszczeń zrozumiałem, że wcale nie jestem śpiący, mimo że nie spałem całą noc. Byłem zbyt pijany, aby wrócić sam samochodem, więc skorzystałem z oferty przyjaciela i wróciłem z jednym z jego ochroniarzy.

Nie wszedłem od razu do rezydencji. Udałem się na przystać, na którą wychodził mój ogród i usiadłem na pomoście.

Miałem wrażenie, że w Miami słońce było inne. Może to dlatego, że zbliżała się zima i znajdowało się niżej, albo przez szerokość geograficzną czy inne bzdety. Albo najzwyczajniej w świecie byłem najebany.

Słońce wynurzało się z morza, a ja położyłem się na pomoście, aby promienie powoli muskały moje ciało. Czułem morską bryzę na skórze, tak wyraźnie, że prąd przeszedł po całym moim ciele i mimo że zamknąłem oczy pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Nie otarłem jej, to nie miało już najmniejszego sensu. Pojawiłaby się kolejna i kolejna.

Zamiast tego powoli zsunąłem się z pomostu do lodowatej wody. Moje ciało zadrżało, ale nie cofnąłem się, zanurzyłem się głębiej, aż cały znalazłem się pod wodą. Zebrałem całe powietrze, które miałem w płucach i krzyknąłem. Pragnąłem wyrzucić z siebie wszystko, wszystko co od kilku miesięcy męczyło mnie w środku. Z resztkami powietrza wynurzyłem się na powierzchnię i dryfowałem bujany przez fale. Powoli i rytmicznie.

Samotnie.

Samotnie do końca życia, bo ona już do mnie nie wróci. Nie przytuli mnie, nie zdenerwuje, nie pocałuje. Żadna z nich do mnie nie wróci.

***

Gdyby ktoś chciałby mnie teraz zabić, zrobiłby to bez najmniejszego problemu. Wystarczyło iść za mokrymi śladami, które zostawiałem za sobą. Nawet bym się nie bronił. Wszedłem do rezydencji nie myśląc już o niczym. Chciałem tylko... Niemiałem pojęcia czego. Snu, spokoju, Fiore?

Usłyszałem, jak ktoś kłóci się udając szept. Gdyby nie on nie zwróciłbym na nich uwagi. Stanąłem w drzwiach, a dźwięk spadających kropli od razu zdradził moje pojawienie. Ricardo i Lorenzo nie spodziewali się mnie, a na pewno nie w takim stanie.

- O co się kłócicie? - zapytałem, gdy ci wciąż stali osłupieni.

- Nie kłócimy się. - odparł szybko Ricardo.

- A właśnie, że kłócimy. - sprostował go Lorenzo wbijając wzrok w współpracownika.

Patrzyłem na nich cierpliwie czekając aż wyjaśnią mi wszystko.

- Znalazłem informacje o które prosiłeś. - Ricardo nie miał wyboru musiał powiedzieć mi o co chodzi.

W pierwszym momencie nie wiedziałem, o które informacje mu chodzi. Był moją prawą ręką, więc dostawał od mnie dużo takich poleceń. Dopiero po chwili zrozumiałem o jakie informacje mu chodziło.

- Mów! - warknąłem, gdy kolejne moje komórki w mózgu zaczęły trzeźwieć.

- Ten szpital, który opłacasz... - zatrzymał się robiąc niepotrzebną pauzę jeszcze bardziej mnie irytując - To zamknięty szpital psychiatryczny dla bogaczy.

- Co? - wytrzeszczyłem oczy, nie spodziewając się tego.

- Rodzice bogatych dzieciaków lubią je tam wysyłać, gdy nie dają sobie z nimi rady. - Ric kontynuował. - Opłacasz tam jedno miejsce „VIP o podwyższonej kontroli". - zrobił cudzysłów nad głową.

DoubtfulOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz