Rozdział VII-Powrót

33 3 3
                                    

Zayden

Tego dnia byłem dość spokojny.

W miarę dogadałem się z siostrą, a patrol spędzam od tygodnia z moim dobrym kolegą-Raynoldem Clarke'm. Od początku mojej kariery złapaliśmy dobry kontakt. Nigdy nie uważaliśmy, że jego 38-letni staż w życiu jest wadą. Raczej braliśmy ten fakt jako zaletę. Zawsze udzielał mi mądrych rad. Pewnie dlatego, że cały czas, dzięki swojemu życiowemu doświadczeniu, był jakieś dziesięć kroków przede mną. Miał żonę i dwójkę dzieci. Mogłem z nim rozmawiać o wszystkim. Po śmierci rodziców bardzo mi pomagał. Nigdy nie definiowałem naszej relacji jako ojciec z synem, raczej, starszy i młodszy brat.

-Słyszałem, że będziesz miał urlop za dwa tygodnie.

-No, na szczęście-potwierdził Ray.-Przyda mi się odpoczynek.

Mimowolnie się uśmiechnąłem.

-Jakieś plany?

Dałem mu czas na zastanowienie.

-Jakiś konkretnie to nie, ale na pewno spędzę je z dziećmi i Mariselle.

-Pewnie. Dobry plan.

-A jak z tobą?-zapytał.

Odwróciłem twarz od okna.

-Ze mną?-zapytałem zdziwiony.-W jakim znaczeniu?

-We wszystkich-odpowiedział pełen entuzjazmu. Zawsze był wesoły.-Planujesz jakiś urlop? Znalazłeś jakąś dziewczynę? Jak sobie radzisz ostatnio?

-Na razie, nie. Jeszcze nie. Radzę sobie, wydaje mi się, dość nieźle. Zawsze może być gorzej.

W porównaniu do Ray'a ode mnie nie bił zapał do dalszej rozmowy. Taka była prawda. Nie chciałem, roztrząsać tego, co mi się w życiu nie udaje w ten stosunkowo spokojny dzień. A nie potrafiłem okłamywać go jak reszty, że wszystko jest świetnie. Raynold najwidoczniej wyczytał moje intencje i przestał zadawać więcej pytań. Znowu zwróciłem twarz, ku szybie radiowozu i oglądałem palmy rosnące przy drodze.

Praktycznie nic się nie działo. Przez ten tydzień wyjątkowo spisywaliśmy, tylko mandaty za drobne wykroczenia. Z jednej strony trochę nudziłem się spisywaniem karteczek dla kierowców, lecz z drugiej nie uśmiechało mi się przeżywać ataków paniki. Nie cierpiałem ich. Tego poczucia bezradności. Kiedy czujesz, jakby na twojej szyi zaciskała się niewidzialna obręcz. Tak jakbyś właśnie umierał.

Jechaliśmy w ciszy po Wildshire Street. Dzisiaj to Ray prowadził. Był, tak pełny życia. Nawet, jak kierował autem, to na jego twarzy widniał uśmiech. Zawsze czułem od niego pozytywną energię. Jakby jego problemy z utrzymaniem rodziny, wcale nie istniały. Jak tylko spoglądałem na niego, pomimo wszystkiego moje kąciki ust unosiły się do góry.

Dzięki Ray'owi przypominałem sobie te czasy...czasy, kiedy byłem jeszcze małym, 4-letnim dzieckiem, nieznającym świata. Sądziłem wtedy, że moje życie jest perfekcyjne, a jedynym dylematem był wybór zabawy. Bieganie po łąkach z tatą. Podjadanie ciasta na babeczki mamy. Mój śmiech, który było słychać na kilometry.

Z biegiem lat wszystko się komplikowało. Już, jako pięciolatek nie czułem się jak w bajce. Bawiłem się piłką. Rzuciłem ją za wysoko i wypadła przez ogrodzenie. Nie pamiętam, dlaczego tak jak zwykle nie poszedłem po rodziców, żeby mi ją przynieśli. Wybiegłem na ulicę prosto pod samochód. Skończyłem ze złamanymi żebrami, ręką, nogą włącznie z kością biodrową i zadrapaniami na całym ciele. W dodatku ze wstrząśnieniem mózgu. Tata opowiadał mi, jak ciężki był mój stan. Lekarze myśleli, że nie przeżyję, albo skończę jako kaleka, ale dałem radę. Od tamtego wypadku, życie już nigdy mnie nie rozpieszczało.

The spark of a HeroOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz