Wytrzymałość

55 6 21
                                    

***Julia***


Kiedy się urodziłam, a po pewnym czasie wyszło na jaw moje porażenie, moi rodzice przeszli pewien charakterystyczny typ żałoby. Po zdrowym dziecku, które miało się pojawić, a zamiast którego urodziłam się ,,porażona" ja. Z tego co wiem, kiedy mama trzymała mnie na rękach po raz pierwszy, już podskórnie czuła, że coś jest nie tak. Lekarze uspokajali ją, że ten moment, kiedy nie oddychałam, nie jest tak naprawdę czymś niezwykłym i wszyscy się tego bardziej wystraszyli, niż było to warte. Ale mama jest pediatrą, więc doskonale wiedziała, że owszem, kiedy dziecko nie płacze przez ułamek sekundy i wrzeszczy, kiedy zostaje uderzone w pośladki, nie ma się czym martwić. Ale jeśli tak jak ja nie oddycha przez prawie minutę ( a konkretnie czterdzieści cztery sekundy, jak już chcemy być dokładni), to dla układu nerwowego dziecka raczej nie skończy się to najlepiej. 


Na początku starali się z tatą nie nakręcać. Jak to lekarze, z reguły wszystko przyjmują na spokojnie. Ale kiedy mając rok nadal samodzielnie nie siedziałam ani nie chodziłam, już wiedzieli, że nie jest dobrze. 


Żeby to orzec, niepotrzebne było im nawet wykształcenie medyczne. Wystarczy, że pamiętali, jak rozwijał się w podobnym wieku mój brat. 


No właśnie... Olek. Odkąd się urodziłam, rodzice powtarzali mu, że musi mi pomagać i miałam w pewnym momencie wrażenie, że wziął sobie to polecenie za bardzo do serca. Żeby nie było, kocham go i jestem mu cholernie wdzięczna z pomoc, którą od niego miałam przez lata, ale w pewnej chwili czułam, że mnie osacza, usiłując wyręczyć mnie w każdej czynności od umycia sobie włosów po zrobienie herbaty, a więc w tym, z czym nie miałam praktycznie żadnych problemów. No może poza tym, że kiedyś wylałam sobie wrzątek na całą rękę, bo...szkoda mi było kubka.


Z tej ogromnej chęci pomagania mi wyleczył go chyba... syn. Do teraz śmieję się, że Karol mnie wręcz uratował od Aleksandra i jego ciągłego: ,,Daj, pomogę ci". 


Chociaż...mam czasem wrażenie, że w podobnym impasie tkwi przeze mnie Krystian. Że nikogo sobie nie znalazł, bo ubzdurał sobie, że musi się zajmować mną i Wiktorią. A prawda jest taka, że zupełnie tego od niego nie oczekuję.


*** 


Czasem, przyznając się do bycia- jak to często określam- szczęśliwą posiadaczką MPD, słyszę pytanie o to, czy da się to moje schorzenie wyleczyć. Otóż...nie można. Plus jest taki, że porażenie jest chorobą przewlekłą, niepostępującą. Więc, najprościej tłumacząc, zawsze już będę w stanie takim, w jakim jestem teraz. Pewnie sobie teraz myślisz: No dobra, to skoro się nigdy nie wyleczy, to po cholerę jej dwoje fizjoterapeutów? Ano po to, żeby utrzymać efekty tego, co przez ponad trzy dekady pracy udało nam się wypracować. A miałam sporo umiejętności do opanowania: wstawanie przez jedno kolano, osłanianie głowy przy upadku, wchodzenie po schodach, kiedy nie mam niczego i nikogo, czego mogłabym się przytrzymać... długo by wymieniać. 


Myślotok urywam w momencie, kiedy parkuję pod kancelarią, w której pracuje Krystian. Na czwartym piętrze biurowca GC Skwer mieści się od lekko ponad dekady przemiły lokal znany również jako ,,Kancelaria Adwokacka Bałucki & Partners" z Temidą jako element logotypu. Po wyjściu z windy kieruję się w znanym kierunku, rzucając do młodej recepcjonistki:

Immunitet przyjacielskiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz