Rozdział 4

1 1 0
                                    

Zapukał ostrożnie, czekając na odpowiedź ze środka. Pan Hemlo zawołał bez śladu szczęścia, by wejść. Wilson zastanowił się, dlaczego tak bardzo biuro jego szefa różni się od reszty kliniki. Ściany, pomalowane na kremowo, gdzie wszędzie indziej były białe, meble z drewna, zamiast metalowych bądź z tworzyw sztucznych. Cena też odbiegała od reszty, jeżeli wierzyć plotkom krążącym po klinice.

On sam siedział przy biurku, które dzięki podestowi, tworzyło poczucie wyższości siedzącej za nim osoby. Na ścianie za panem Hemo, widniał jego porter z czasów, gdy jeszcze mógł praktykować medycynę, nie posiadając żadnych problemów ze wzrokiem. Teraz, bez pochylenia się nad tekstem z lupą, nie dałby rady przeczytać ogłoszeń, rozwieszonych na ścianach kliniki.

Była to jedyna rzecz, która wstrzymała go przed dalszą pracą w zawodzie. Wiek, powodujący utratę większości włosów, zmarszczenie skóry oraz problemy ze stawami, nie dał rady odebrać mu inteligencji. Zarządzał wszystkimi sprawami kliniki, szczycąc się jakością wykonywanej pracy, bezbłędną przez dziesiątki lat. Pamiętał każdy szczegół, każde słowo wypowiedziane przez jego pracowników. Wiedział, jak zastraszyć, zmusić do pójścia na kompromis. Potrafił być zaskakująco przekonujący, do pozostania w pracy, w przypadku, gdy ktoś chciał wziąć urlop.

Jednakże pod całą tą maską agresji skierowanej w stronę świata, za odebranie mu dobrego wzroku, kryło się dobro. Pocieszał na duchu tych, co dawno stracili nadzieję, wspierał ludzi, przechodzących przez ciężkie konflikty. Lata doświadczenia, nauczyły go tylko ukrywać te uczucia przed niepotrzebnymi mu osobami, by nie dać się w żaden sposób złamać.

Wilson zamknął za sobą drzwi, siadając na krześle naprzeciw biurka. Musiał podnieść głowę do góry na tyle mało, by utrzymać kontakt wzrokowy, a na tyle, by czuć ból po dłuższej rozmowie.

- Dalej ani śladu po nim, jeśli mam rozumieć? - zaczął pan Hemlo, pochylając się do przodu. Oparł ręce o stół, ściskając je razem.

- Żadnego odzewu. Wydzwaniałem do niego od momentu, gdy wróciłem do kliniki. Cisza, zupełnie jakby się rozpłynął.

- A pacjenci, personel medyczny? Ktoś mówił coś o nim?

- Nikt, wszyscy sądzą, że po prostu wyjechał w tylko jemu znanej sprawie poza miasto.

Przypomniał sobie o tym, co usłyszał od dziecka, które minął na ulicy. Jimmy opowiedział mu, jak jego kolega spotkał Coure w parku. Nie mając nic lepszego do powiedzenia, przekazał tę informację swojemu szefowi.

- Jak bardzo zaufanym źródłem jest ten chłopiec, jeżeli się nie mylę? - zapytał pan Hemlo. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

- Jest to syn mojej przyjaciółki. Znam się z nią od dzieciństwa, serce jak ze szczerego złota. Powiedział mi prawdę, bo wiem, że matka wpoiła mu, by zawsze ją mówił.

- Ludzie w ich wieku zawsze kłamią, ale skoro sądzisz, że jest inaczej, niech ci będzie.

Pan Hemlo wstał z krzesła, ubierając na siebie czarny wełniany płaszcz. Ruszył w stronę wyjścia, zakładając po drodze niebieską fedorę. Wskazał Wilsonowi, by ruszył za nim.

- Dokąd idziemy? Przecież miałem porozmawiać z panem o doktorze Coure. - zagadnął Wilson.

Wyszli z biura, wracając na teren kliniki. Wszystkie dźwięki powróciły, nieumierający hałas, a razem z nim dziesiątki pacjentów. Pomimo tego, że za pół godziny, miała być ona zamknięta, ludzie dalej próbowali dostać się do lekarza.

- Na dziś mi starczy siedzenia w jednym miejscu. Idę do baru, wypić za duszę przyjaciela, który od dziesiątek lat pracował ze mną u boku.

- O duszę? Chwila, o co panu dokładnie chodzi? Przecież nie wiemy, gdzie on jest, a pan już sądzi, że Coure nie żyje.

- Do osiemnastej jeszcze dużo czasu. - powiedział pan Hemlo, spoglądając na zegarek. - Masz jeszcze czas, by zajrzeć do jego mieszkania. Idź, pozwalam ci.

Odwrócił się od Wilsona, idąc naprzód przez zaspy śniegu. Przyglądał mu się, dopóki zamieć nie zasłoniła go kompletnie. Rzucił się biegiem w jego stronę.

- Panie Hemlo, czy wie pan, co dokładnie się stało z doktorem Coure?

Milczał, zupełnie jakby szedł sam. Wilson stanął mu na drodze, zmuszając do kontaktu wzrokowego.

- Co pan wie, czego nikt mi nie powiedział do tej pory?

- Coure był człowiekiem inteligentnym. - odpowiedział, rozglądając się nerwowo na boki. Mówił cicho, tracąc kompletnie swój władczy ton. - Aż nadto inteligentnym. Powiedzmy, że dowiedział się o czymś, co go przerosło. Kiedyś, nim wzrok mi się pogorszył, czytałem książkę, którą nabył. Już wtedy kierował się na złą drogę, teraz obawiam się, że ta się skończyła. Będzie mi go brakować.

Minął Wilsona, znikając w śnieżycy. Dostrzegł tylko, wyciąga papierosa z kieszeni oraz dym, który uniósł się w powietrze chwilę później. Przechylił głowę na bok, zdziwiony tym, co zobaczył. Jego szef nigdy nie palił, wręcz pragnął, by cały świat porzucił papierosy.

Kichnął czując jak zimno obejmuje całe jego ciało. Siedzenie na mrozie skończy się opłakanymi skutkami, musiał zdecydować, co zrobić dalej. Mógł ponownie udać się do mieszkania Coure, przejrzeć piwnicę, spróbować zdobyć klucz od biura. Z drugiej strony, śnieg zakryje w ten czas jakiekolwiek pozostałości w parku. Jeżeli istniała nadzieja, że znajdzie tam coś, co pomoże mu w poszukiwaniu, wolałby nie stracić takiej okazji.

Wezwał taksówkę, rozmyślając nad tym, gdzie się udać. Słońce już dawno znikło z nieba, a mróz uderzał coraz mocniej, wstrzymując go przed udaniem się w oba miejsca. Sama myśl o wywodach, jakie usłyszałby od swojej żony, gdyby wrócił, choć parę minut po dwudziestej, tym bardziej skłoniła go do wybrania jednej opcji.

Wsiadł do auta, rozkoszując się panującym w niej cieple. Kierowca, czarnoskóry mężczyzna mający około dwudziestu lat spytał go, dokąd ma się udać.

- Główny park, dziękuję bardzo.

- W taką pogodę? Cały będzie zakopany po pas, aż żal przechodzić się tamtymi alejkami.

- Śnieg zakrył całe Vermo, w parku nie poczuję większej różnicy. Jedź, proszę cię tylko o tyle przyjacielu.

- Oczywiście, skoro nie żal panu pieniędzy. - powiedział kierowca, wrzucając bieg.

Zamknął oczy, wsłuchując się w prognozę pogody z radia. Cały następny tydzień opady śniegu. Jeszcze chwila i będzie musiał szukać samego siebie, a nie Coure.

Droga, choć odśnieżona, nie była taka przyjemna. Auto ślizgało się na małych połaciach lodu, śnieg podbijał je do góry. Zaspy, które powstały po zepchnięciu większości śniegu z drogi oddzielały go niemalże w pełni od ulicy.

Wyciągnął z torby notatnik, który ciągle nosił ze sobą od momentu wyjścia z mieszkania. Droga, choć krótka, pozwoli mu przynajmniej częściowo zapoznać z jego treścią. 

Zaginięcie dr. CoureOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz