Rozdział 5

1 1 0
                                    

Taksówka zatrzymała się pod główną bramą, która w odróżnieniu od pozostałych nie była zasypana śniegiem z otaczających ulic. Podziękował kierowcy, dając mu drobny napiwek, a następnie wysiadł z auta. Rozejrzał się po okolicy, próbując wypatrzeć kogokolwiek wędrującego alejami w parku. Zadowolony brakiem pieszych, przekroczył bramę. Szedł naprzód, próbując odtworzyć trasę, którą Coure mógł obrać w drodze powrotnej. Miał do przejścia dużą część parku, lecz nie było to dla niego większym problemem. Przywykł już do panującego mrozu, a poczucie obowiązku tylko motywowało go ku dalszemu działaniu.

Czuł się, jakby znalazł się w magicznej krainie, odciętej od reszty świata. Cały park zakryty był białym puchem, zakopując pod sobą kwietniki, ławki, wszystko, co tylko było w zasięgu śniegu. Drzewa zamiast liści miały bloki śniegu, z lamp zwisały sople lodu, które zdecydowanie wyrządziłyby krzywdę Wilsonowi, gdyby tylko ośmielił się pod nimi stanąć. Kompletne wyciszenie się zamieci pozwoliło mu dostrzec, jak dużo śniegu spadło przez ostatnie dwa tygodnie. Zbyt dużo, zważywszy na to, że styczeń dopiero co się zaczął.

Główna ścieżka, ciągnąca się przez środek parku, była niewidoczna. Szedł przed siebie, kierując się mapą, jaką ułożył w głowie z przeszłych spacerów.

Wyciągnął z kieszeni telefon, szukając na jego ekranie jakichkolwiek nowości ze strony Coure. Poza jedną wiadomością od żony, pytającej się, o której Wilson planuje zjawić się w domu, nie było nic. Wypuścił parę z ust, przyglądając się chmurze, jaką stworzył. Dopiero teraz podsunął sobie pytanie, dlaczego to robi. Przecież każdy porzucił temat doktora, który nie zjawił się dziś w pracy. Każdy przeszedł na inne powinności, zmartwienia, traktując nowość jako zwykłą ciekawostkę.

Co zmusiło go do szukania doktora Coure? Był jego przyjacielem, ale nie poświęciłby się dla nikogo w takim stopniu. Nie należał do ludzi, którzy byliby gotów skoczyć w ogień, jeżeli miałoby to komuś pomóc. Wolał okazywać troskę, póki mógł, znikając, gdy sytuacja robiła się zbyt ciężka. Nie był żadnym bohaterem, a w szczególności osobą kompetentną do prowadzenia poszukiwań.

Powinien był przekazać tą sprawę w ręce władz, lecz tego nie zrobił. Chciał ją dla siebie, chciał mieć coś, co wyrwałoby go z codziennej rutyny. Szukał rozwiązania do problemu, który najprawdopodobniej nie istnieje. Coure udał się do innego miasta, aby pomóc komuś po znajomości. Wróci za niedługo, a jak usłyszy co Wilson robił w ten czas, to uśmieje się za wszelkie czasy.

Gdzieś w oddali usłyszał trzask gałęzi. Zwrócił wzrok w stronę dźwięku, stając pośród śniegu. Nikogo nie zauważył. Ruszył naprzód, rozglądając się czujnie na boki. Wszystkie patyki bądź kawałki drewna, zdolne do pęknięcia były głęboko pod śniegiem. Coś musiało być na tyle wysokie, by dać radę złamać gałąź drzew stojących wzdłuż alejek parku.

Poczuł wibrację w kieszeni. Odebrał oczekujące połączenie, szykując się na to, co miało nadejść za parę sekund.

- Wilson, gdzie ty do cholery jesteś. - usłyszał krzyk żony przez słuchawkę. - Wybiła dziewiętnasta, a ty dalej poza domem.

- Praca zatrzymała mnie na dłużej, niż sądziłem. Muszę jeszcze uregulować pewne nieścisłości w aktach. Norro, nie musisz się o mnie martwić, dotrę do domu w jednym kawałku.

- Lepiej, żeby. Wiesz doskonale, że nie chcesz bym wybuchła gniewem na ciebie. Bądź dobrym chłopcem i wróć jak najszybciej, jak możesz.

- Tak zrobię, do zobaczenia później. - odparł, rozłączając się, nim usłyszał jej odpowiedź.

Znów brakowało mu czasu. Przeszukanie tak wielkiego obszaru, nawet jeśli zacząłby od ścieżek, które obiera Coure, zajęłoby zbyt długo. Chciał przeć naprzód, lecz wolałby zakończyć dzień, śpiąc wygodnie w łóżku, a nie na kanapie. Przyłożył dłoń do twarzy, kiwając głową na boki.

- Wybacz przyjacielu, jutro włożę więcej starań. - powiedział do siebie, odwracając się do wyjścia.

Wtedy je dostrzegł.

Małe błyszczące punkty pośród śniegu, odbijające światło, które padało na nie z pobliskiej lampy. Podszedł bliżej, klękając na śniegu. Poczuł chłód, próbujący zmusić go do odwrotu, lecz pozostał w tej samej pozycji.

Złapał leżące na ziemi okulary, podnosząc je bliżej oczu. Białe oprawki, datujące do czasów, gdy Wilsona nie było jeszcze na świecie. Prezent od ojca, który pomimo upływu lat i dalej sprawował się znakomicie. Jedno szkiełko ozdobione było siecią pęknięć, a na drugim dał radę dostrzec zaschnięte plamy krwi.

Okulary doktora Coure. Podniósł je, strzepując z nich śnieg. Wpatrzył się w swoje odbicie, rozbite na dziesiątki pomniejszych obrazów. Był biały jak otaczający go świat, oczy utraciły swój blask, który stale miały, gdy opiekował się pacjentami. Zatracił znaczącą część tego, co niegdyś sprawiało, że każda kobieta patrzyła na niego z uśmiechem na twarzy. Nie był tym samym mężczyzną, który ożenił się z szefową najlepszej restauracji w mieście.

Wpatrywał się w nie, jego umysł niebędący w stanie dać życia żadnej myśli. Usta drżały mu, lecz żadne słowo nie potrafiło wyjść na świat. Próbował sobie wytłumaczyć, że nic wielkiego się nie wydarzyło. Coure przewrócił się, zapomniał o okularach i poszedł dalej. Tylko tyle, przez śnieg wystawały kamyki, które nie sposób było dostrzec. Wystarczył jeden i wszystko zostałoby wyjaśnione.

Wrócił do domu, a potem udał się na grób ojca, by przeprosić go za to, co uczynił. Był wiernym synem, trzymającym się obu rodziców aż do śmierci, troszcząc się o nich każdej godziny, gdy tylko mógł. Nie mógłby sobie przebaczyć, zniszczenia takiej pamiątki.

Kolejny trzask gałęzi, tym razem znacząco bliżej Wilsona, kompletnie odrzucił jego pomysł. Instynktownie podniósł głowę do góry, czego natychmiast pożałował. Ujrzał wśród drzew cienistą sylwetkę, zbyt dużą na ludzką i zbyt zbliżoną do takiej, by nie wzbudzić w nim trwogi. Poruszyła ustami, wydając na tyle głośny dźwięk, by do uszu Wilsona dotarł szept niezrozumiałych dla nikogo słów. Przechyliła głowę, uśmiechając się szeroko. Z trudem dostrzegł jej zęby, ostre jak brzytwa.

Jego umysł wmówił mu, jak widział ją przebiegającą przez drzewa, znikając w ciemności. Tam, gdzie widział przygważdżające go oczy, dostrzegł tylko śnieg, który leżał wcześniej. Cokolwiek co tam wcześniej stało, było nie do rozróżnienia od swojego otoczenia dzięki drzewom.

Krzyknął w panice, rzucając się biegiem do wyjścia, próbując równocześnie nie zgnieść okularów, które już znajdowały się na granicy przydatności. Nie zatrzymał się, dopóki nie minął żelaznej bramy. 

Zaginięcie dr. CoureOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz