Pogoda, bez śladu zaskoczenia ze strony Wilsona uległa pogorszeniu. Wróciła śnieżyca, ograniczając widoczność na tyle, że nie widział otaczających go budynków. Z trudem szedł naprzód, poruszając każdą kończyną z bólem. Zaczynał żałować przyjęcia dnia wolnego na rzecz pogoni za tak niedorzecznymi celami.
Pokręcił głową, chowając ręce do kieszeni kurtki. Miał obowiązek do spełnienia, nie pozwoliłby na to, by Coure odszedł tak łatwo w niepamięć miasta. Zbyt wiele zrobił dla mieszkańców, a szczególnie dla niego. Utrata najbliższego mu przyjaciela była bolesna, lecz myśl, że poprzez wyjaśnienie jego zaginięcia znajdzie on ukojenie, dawała Wilsonowi otuchy.
Nie był gorliwym wyznawcą Wielkiej Trójki, lecz wierzył w życie po śmierci. Coure mógł dalej tkwić tutaj, razem z nim w Rzeczywistości, z jego duszą niezdolną przejść dalej. Cokolwiek, co doprowadziło go do nagłej zmiany zachowania, sprawiając, że pamiętnik wyglądał prędzej na żałosną próbę wmówienia sobie braku utraty rozumu, musiało dalej być w zasięgu ręki. Usunięcie tej przeszkody rozwiązałoby wszystkie problemy. Wynagrodzi mu wszystkie chwile, gdy siedzieli razem w jego mieszkaniu, a on pocieszał Wilsona, mówiąc, że będzie dobrze. Tyle razy miał problemy w życiu i Coure zawsze był dla niego. Najwyższa pora samemu się odpłacić.
Zamarł w bezruchu, wstrzymując swój oddech. Ujrzał przed sobą dwa ślepia, przebijające się przez śnieżycę. Leżały one na zarysie twarzy, ledwo widocznym dla oczu Wilsona. Ta nachyliła się do przodu, ujawniając swoje oblicze. Ostre rysy, mały płaski nos, usta szerokie na całą twarz. Skóra takiego samego koloru, co padający na nią śnieg. Nie wiedział co przed nim stoi, jednakże był pewien jednego. Patrzył się na coś, co nie było człowiekiem.
Wilson cofnął, by tylko zobaczyć, że istota poszła za nim. Dziękował pogodzie, za zagłuszenie wypowiadanych z ust istoty słów. Już raz usłyszał jej bluźnierczy język.
Postąpiła krok naprzód. Fragment torsu przebił się przez zamieć, jej skóra przylegała do kości. Powoli, utrzymując kontakt wzrokowy, Wilson ruszył do tyłu. Poruszał ustami bezwiednie, szeptając zasłyszane przez niego modlitwy. Wiedział, że nie otrzyma żadnego wsparcia, lecz mimo to zawzięcie je powtarzał.
Ryk klaksonu dotarł do jego uszu, ślepia rozpłynęły się w zamieci. Spojrzał w dół, gdzie dostrzegł odśnieżony asfalt. Zboczył z chodnika, dzięki czemu udało mu się uciec przed tym, co go śledziło. Przeszedł na drugą stronę ulicy, rozglądając się na boki w obawie, że wpadłby pod auto, które mogłoby nie dostrzec go odpowiednio szybko tak jak poprzednie. Gdy tylko poczuł, jak nogi zapadają mu się w śniegu, przetarł pot, jaki wylewał się z jego twarzy. Szedł naprzód, nie patrząc się za siebie.
Dotarł do bloków, gdzie u podstawy namalowany był niebieski pas. Szedł dalej, aż nie dotarł do końca ulicy. Otworzył drzwi na klatkę schodową. Ciepło jakie poczuł ze środka, sprawiło, że jak tylko wszedł, padł na ziemię, opierając się plecami o wyjście. Zamknął oczy, skupiając się planie, jaki utworzył jeszcze podczas pracy. Wizyta w piwnicy, oględziny biura, pogodzenie się z prawdziwym powodem zaginięcia Coure, który jak sądził, znajdzie w jego skrytce, a na sam koniec powrót do domu. Wtedy będzie mógł dołączyć do reszty i zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Pan Hemlo otrzyma swoją historię, przekaże ją odpowiednim władzą, a Wilson wróci do pracy. Tymczasem istota, która podążała jego śladem, zniknie na zawsze, nie prześladując go ani minuty dłużej.
Rozluźnił się, pozwalając ręką opaść w dół na kamienną posadzkę, znacząco cieplejszą, niż to, przez co przeszedł. Czuł zmęczenie dochodzące z każdego fragmentu ciała. Spróbował mu się przeciwstawić, lecz kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Oparł głowę na swoim ramieniu, odpływając myślami coraz dalej.
CZYTASZ
Zaginięcie dr. Coure
Mystery / ThrillerUwielbiany przez całe Vermo doktor Toubard Coure, geniusz w dziedzinie medycyny, znika niespodziewanie, bez żadnych śladów po nim. W poszukiwanie wyrusza Wilson Hodges, jego najbliższy przyjaciel i jedyna osoba w całym mieście, która przejęła się lo...