Rozdział 1

60 7 5
                                    


W momencie, gdy mój telefon stracił ostatnią kreskę zasięgu, schowałam go do torebki z westchnieniem rezygnacji. Oparłam czoło o szybę autobusu, licząc na to, że jej chłód zdoła ochłodzić choć trochę mój rozpalony umysł. Mój wzrok przyciągnął samotny robak, który ostatkiem sił wił się w rogu okna. Wydawał się równie bezradny i zagubiony jak ja. Kiedy spojrzałam na majestatyczny górski krajobraz za oknem, uświadomiłam sobie, jak dawno nie miałam okazji cieszyć się bliskością natury.

Podróż przez Kolorado w dusznym autobusie sprawiała, że moje wątpliwości stawały się coraz bardziej natarczywe. Nogi zaczęły mi drżeć, a w głowie powracała w kółko myśl o mojej głupocie. Czułam, że robię coś nierozważnego, od początku towarzyszyło mi przeczucie, że nie powinnam była wsiadać do tego autobusu.

Z każdą kolejną mijaną miejscowością i każdym przystankiem, na którym wysiadali kolejni pasażerowie, sprawiało, że staję się coraz bardziej wyobcowana. Spojrzenia ludzi stawały się coraz bardziej ciekawskie oraz trudniejsze do zignorowania. Czułam, że moje ubrania, mój bagaż, mój sposób bycia, wszystko to odstawało od otoczenia. Próbowałam wmówić sobie, że to tylko moje wyobrażenie, że może wcale nie zwracają na mnie aż takiej uwagi, ale z każdą minutą czułam się coraz bardziej nieswojo.

W końcu, pod wpływem narastającego dyskomfortu, zaczęłam się kurczyć w fotelu, jakby to mogło uczynić mnie niewidzialną. Chciałam zniknąć, uciec przed oceniającymi spojrzeniami, które zdawały się przenikać mnie na wskroś. Miałam wrażenie, że każde ich spojrzenie analizuje nie tylko moją obecność w tym autobusie, ale też moje wybory, moją przeszłość, a nawet przyszłość, której sama nie byłam pewna.

- Następny przystanek Pine Springs - ogłosił donośnie kierowca. Na dźwięk nazwy mojego celu instynktownie poprawiłam się na siedzeniu. Sięgając po niewielką walizkę leżącą obok mnie, wsunęłam kosmyk jasnych włosów za ucho.

Wysiadłam z autobusu, a pierwsze, co przykuło moją uwagę, to most pełen kwiatów. Widok ten był niemal magiczny, jakby wyjęty z bajki. Przypomniałam sobie słowa Mace'a, który wspominał o tym miejscu jako punkcie naszego spotkania. Fascynacja kolorowym mostem chwilowo stłumiła moje nerwy, gdy przeszłam przez ulicę. Postawiłam pierwsze kroki na drewnianej konstrukcji i zaczęłam z zachwytem przyglądać się starannie pielęgnowanym roślinom. Pszczoły, leniwie unoszące się nad kwiatami, dodawały temu miejscu jeszcze więcej uroku, a ja poczułam, jak na mojej twarzy pojawia się delikatny uśmiech.

Przystanęłam pomiędzy dużymi, drewnianymi donicami, i oparłam łokcie o poręcz. Górski krajobraz przed moimi oczami zaparł mi dech w piersiach. Wysokie szczyty Kolorado, wznosiły się majestatycznie w tle. Gdzieniegdzie dostrzegałam łachy śniegu, choć była wiosna.

Zerknęłam na lśniącą taflę potoku, który płynął spokojnie pod mostem. Strumienie wody z impetem roztrzaskiwały się o wystające z koryta potoku kamienie, tworząc drobne kaskady, które brzmiały jak cichy, kojący szum.

Z każdym oddechem napięcie ustępuje miejsca wewnętrznemu spokojowi. Powietrze było czyste, rześkie, przesiąknięte zapachem igliwia i świeżych kwiatów. Wiatr, niosący odgłos szumiącej rzeki, muskał moją twarz. Nagle, na barierce mostu wylądował niewielki, żółto-czarny ptak, co sprawiło, że mój uśmiech stał się jeszcze szerszy. Czułam, że niezależnie od tego, co się wydarzy, przynajmniej ta chwila jest doskonała.

Chwila błogiego spokoju została jednak gwałtownie przerwana przez donośne nawoływanie mojego imienia. Zaskoczona, poczułam, jak po moich plecach przeszedł dreszcz, a serce zaczęło bić szybciej. Odwróciłam się gwałtownie w kierunku, z którego dochodził głos, i zobaczyłam mężczyznę idącego szybkim krokiem w moją stronę. Machnęłam nieśmiało ręką, wciąż nie do końca wierząc własnym oczom. To naprawdę był on. A dokładniej, jego wersja starsza o osiem lat.

Shades of forgivenessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz