Rozdział 2

26 7 1
                                    


Wyszliśmy na główną ulicę, gdzie kilka osób zawieszało na latarniach kosze z kwiatami, dodając miasteczku jeszcze więcej uroku. Wsłuchałam się w cichy gwar rozmów i odgłos kroków, próbując wchłonąć atmosferę tego miejsca.

– Przypomnij mi, jak długo jesteś z Noel? – zagadnęłam, spoglądając na brata z ciekawością.

– Wydaje mi się, że to już trzy lata – odpowiedział po chwili zastanowienia.

– Pewnie przez ten czas wydałeś fortunę na kwiaty – zaśmiałam się cicho.

– Jest tego warta – odparł, a jego oczy rozbłysły z czułością. Było w tym coś wyjątkowego, jak mówił o niej z takim oddaniem i miłością. Wyraźnie widać było, że te słoneczniki to nie tylko przeprosiny, ale też mały gest, który wyrażał, jak bardzo mu na niej zależy.

Podążaliśmy dalej ulicą, mijając małe sklepiki i cukiernię, w których ludzie uśmiechali się do siebie nawzajem. Czułam, że Pine Springs ma coś, co trudno znaleźć w wielkich miastach. Prawdziwe poczucie wspólnoty i bliskości, miejsce, w którym każdy gest, nawet taki jak bukiet kwiatów, miał swoje głębsze znaczenie.

– Te ozdoby są prześliczne – zwróciłam uwagę na wóz wypełniony kolorowymi, kwiecistymi girlandami i wieńcami.

– Dzięki – odparł. – Każdy wieniec wyplatałem ręcznie.

Spojrzałam na brata z niedowierzaniem, po czym oboje wybuchliśmy śmiechem. Mace nie wyglądał na kogoś, kto spędzałby godziny, tworząc rękodzieło z kwiatów. Niemniej, śmiech pozwolił na chwilę rozluźnienia i wprowadził beztroski nastrój.

Zatrzymaliśmy się przed budynkiem oznaczonym szyldem apteki oferującej niekonwencjonalne środki lecznicze. Na jego tle wyróżniał się niebieski dyspenser z gazetami oraz lokalnymi ulotkami, ustawiony tuż obok wejścia. Moją uwagę przykuła jedna z ulotek ozdobiona kwiatowymi motywami, która wyróżniała się spośród reszty swoim żywym, kolorowym wzorem. Na jej powierzchni, wśród pięknie ilustrowanych roślin, widniał napis: „Święto Wiosny".

Wyciągając ulotkę, przebiegłam wzrokiem po liście atrakcji. Szczególnie zwrócił moją uwagę konkurs picia piwa. To był zdecydowanie klimat Mace'a, a wizja zobaczenia go w akcji przy takim wyzwaniu wywołała na mojej twarzy uśmiech.

– To stąd te wszystkie dekoracje – zauważyłam, spoglądając na wiszące nad ulicą girlandy z kwiatów i kolorowe wstążki, które łagodnie powiewały na wietrze.

– Aha, to największe święto w Pine Springs – wyjaśnił Mace z uśmiechem. – Ulice zamieniają się w jeden wielki, kwiecisty korowód.

Niesamowite, że w małych miasteczkach ludzie potrafią celebrować powrót natury do życia po zimowym śnie z takim oddaniem i radością. Dla mnie, mieszkanki wielkiego miasta, gdzie często przechodzimy przez kolejne pory roku niemal bezrefleksyjnie, ten entuzjazm i zaangażowanie były czymś wyjątkowym.

Schowałam ulotkę do kieszeni spodni i zerknęłam na brata. Od samego początku naszego spotkania zachowywał się spokojnie i swobodnie, jakby widywaliśmy się regularnie, a nie po długiej rozłące. Teraz jednak, stojąc przed wejściem do budynku, dostrzegłam w nim lekkie napięcie. Zastanowiłam się, czy jego częste wizyty w kwiaciarni miały coś wspólnego z czymś więcej niż tylko zakupami.

– Mace Hudson, codzienny doręczyciel kwiatów – zażartowałam, widząc, jak zerka na drzwi z widocznym niepokojem.

– Codzienny? – Powtórzył, starając się przywołać na twarz uśmiech. – Aż tak źle nie jest. –Roześmiał się nerwowo, przestępując z nogi na nogę. – Pozwolisz, że wejdę na chwilę sam? Przedstawię cię w odpowiedni sposób później, kiedy... no, wiesz.

Shades of forgivenessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz