Imperator wodził długim, kościstym palcem po planszy, podróżując po najdalszych zakątkach swych ziem. Każdy, najmniejszy skrawek należał do niego, tylko do niego. Nie było człowieka, który byłby w stanie temu zaprzeczyć. Nie było duszy, która nie uznałaby władzy czarnego jak noc pierścienia na palcu, którego skinienie decydowało o życiu i śmierci każdego, bez wyjątku. Zasada ta nie obejmowała tylko i wyłącznie poddanych. Każdy, kto znajdował się w pobliżu, prędzej czy później musiał uznać zwierzchność pół boga, pół diabła, czy to z podziwu dla jego potęgi, czy ze strachu. Strach był jego ulubionym narzędziem i rozrywką, gdy czegoś zapragnął, dostawał to, raczej prędzej niż później. Tak miało być i tym razem.
-Ilu potrzebowałbyś ludzi, Nathanielu? –Głęboki, donośny i władczy głos odbił się echem od ścian ciemnego pomieszczenia pełnego starych regałów z obitymi materiałem książkami i wrócił do jedynej oświetlonej części- mapy Imperium przybitej do masywnego stołu z ciemnego drewna. Gdy w końcu dotarł do Nathaniela, ten oparł się o blat i pochylił nad górami i rzekami, niczym prawa ręka Stwórcy i zadumał się chwilkę, intensywnie wpatrując się w południowe lasy. Po chwili podniósł wzrok na stojącego obok mężczyznę w średnim wieku i uśmiechnął się delikatnie.
-Dwóch.
Powietrze w gabinecie było ciężkie i mętne od dymu papierosowego i kurzu, które tańczyły mozolnie w słabym, szarawym świetle leniwego o poranku słońca. Główny dowódca elitarnego imperialnego oddziału siedział za solidnym, wykonanym w tym samym stylu co plansza z mapą biurkiem, pełnym starych ksiąg, w większości przeczytanych kilka razy. Bujał się na fotelu, odpychając się delikatnie nogami od blatu biurka i patrząc w otwarte okno, jak dym, niczym dusza, ucieka z jego ust. Nie był jednak pewien, czy leci ku niebu, ziemi, czy na wieki zawiśnie pomiędzy, zapomniany. Z zamyślenia wyrwał go wyczekiwany dźwięk otwieranych drzwi. Mężczyzna jednak nawet nie uraczył wchodzących jednym, krótkim spojrzeniem. Wyciągnął się by sięgnąć popielniczkę i zgasił wypalonego w połowie papierosa. Bez słowa wstał, wyciągnął trzy szklanki i nalał do nich po odrobinie najlepszej w imperium whisky, po czym podał je towarzyszom i sobie, siadając w tej samej pozycji, co poprzednio –z nogami na biurku.
-Zdrówko. Wybierzcie sobie czyje. –Pociągnęli łyka i odstawili szklanki na blat. Młody mężczyzna zwrócił swoje jasne oczy ku siedzącym naprzeciw podwładnym, którzy jak do tej pory milczeli jak zaklęci. Wziął niewielkich rozmiarów zwój i rozwinął go przed nimi, pokazując południowe lasy. Obaj od razu zorientowali się, o co chodzi.
-Ilu nas jedzie?
-Trzech. Ja łapię, Ian ubezpieczasz, Raphael, robisz za transport -mówił, nie przestając bawić się krótkim naszyjnikiem z wykonanych, na przemian, z drewna i kości korali.
-Pistolety? Noże? –spytał Ian, poprawiając swoje czarne jak noc włosy. Ani on, ani jego towarzysz nie mieli zamiaru zadawać zbędnych pytań. Ufali swojemu dowódcy całkowicie i byli przekonani o tym, że doskonale wie, co robi. Znali go w końcu nie od dziś, nie zdziwił ich fakt, że akcję dotyczącą podboju nowych terenów powierzał jedynie trzem osobom. Elitarna armia znana była na całym świecie ze swojej skuteczności. Każdy zdawał sobie sprawę, że nawet obecność kilku żołnierzy może grozić zniknięciem z mapy jako osobne państwo.
-Po pistolecie starczy.
-Wyruszamy od razu? –odezwał się w końcu Raphael, jak zwykle marszcząc czoło.
-Jutro o świcie. Dzisiaj mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Nie słyszę żadnego marudzenia z rana, ruszać dupska, panienki. –Wygonił ich ruchem ręki. Kiedy w gabinecie zrobiło się na powrót cicho, Nathaniel wstał i podszedł do mapy, po czym patrząc na nią, dopił swoją whisky. Przyglądał się południowym lasom, tym, o których opowiadał mu ojciec. Ziemski bóg zadecydował. Oby nacieszyły się swoją ostatnią nocą pod gwiazdami, a nie dłonią Imperatora.
Mężczyzna czytał od kilku godzin książkę o ludach pierwotnych otaczających ich tereny, kiedy doczekał się w końcu delikatnego pukania do drzwi. Podszedł do nich, poprawił wojskową marynarkę i otworzył je. Ukłonił się, podając rękę wchodzącej kobiecie i odprowadził ją do krzesła przy biurku. Dopilnował, by wygodnie zajęła miejsce, po czym usiadł po drugiej stronie blatu. Kobieta poprawiła suknię i spojrzała na niego dużymi, jasnymi oczami. Nathaniel odwrócił wzrok, odkładając książkę.
-Proszę wybaczyć nieobecność Imperatora, jest dziś bardzo zajęty. Mam nadzieję, że ja pani wystarczę –uśmiechnął się, spoglądając na delikatną twarz gościa, wyraźnie czymś zmartwioną.
-Myślę, że tak. Ta sprawa i tak jest bardziej do pana, niż do Imperatora, panie Nathanielu.
-Przebyła pani drogę z północnych prowincji, żeby ze mną osobiście porozmawiać. Umieram z ciekawości. –Sięgnął po jedną z czekoladek, które chwilkę wcześniej przyniósł służący. Poczęstował też gubernatorkę, ale odmówiła. –Chyba kobieta taka jak pani nie jest na diecie?
-Ależ nie, panie Nathanielu. W drodze jadłam dość spory obiad, po prostu nie jestem głodna. Co do sprawy... Może wyolbrzymiam całe niebezpieczeństwo, ale ci obrzydliwi, brudni rdzenni mieszkańcy północy coraz częściej naprzykrzają się ludziom z mojej prowincji. Jako gubernatorka, nie mogę ignorować obaw mieszkańców. Niejednokrotnie wysyłałam wiadomości Imperatorowi, ale zbywał mnie, mówiąc, że ci prostacy nie odważą się tknąć jego poddanych. Ja jestem jednak innego zdania, dlatego przyjechałam. Nie będę mogła spać spokojnie, wiedząc, że jakiś wściekły szajbus kryjący się po lasach i norach mógłby zrobić krzywdę choć jednej osobie.
Nathaniel słuchał z uwagą, chociaż wzbierała w nim złość, kiedy słyszał, jak kobieta mówi o ludności rdzennej, między innymi której kosztem zbudowano jej i inne prowincje.
-Oczywiście, jeśli to panią uspokoi, wyślę jeden z oddziałów by wybadał sprawę. Jeżeli uznają, że sprawy faktycznie mogą przybrać niepożądany obrót, zostaną i pomogą w obronie. Jeśli nie, to po prostu wrócą.
-Wiedziałam, że jeśli przyjadę osobiście, nie zostanę zignorowana. Oby Imperator urządził niedługo jakieś kolejne polowanie na te brudasy. –Wzdrygnęła się delikatnie, po czym spojrzała na rozmówcę, uśmiechając się czarująco. Położyła dłoń na jego dłoni. –Dziękuję, panie Nathanielu.
-Nie ma za co, bezpieczeństwo Imperium to mój priorytet. W końcu po to żyję. –Odwzajemnił uśmiech i ujął dłoń kobiety w geście zrozumienia i pocieszenia.
-Tacy mężczyźni jak pan od zawsze mi imponowali, wykonujący swoją pracę na sto procent, pewni siebie, odważni. Aż dziw mnie bierze, że wciąż nie ma pan zobowiązań wobec żadnej kobiety. –Podparła podbródek na grzbiecie dłoni, obserwując mężczyznę, który nie dał po sobie poznać ani przez chwilkę zmieszania zmianą tematu rozmowy. Interesował ją już od dawna, zawsze wodziła wzrokiem za nim na bankietach. Stroiła się, szukała pretekstu do rozmów, kiedyś nawet ubiegała się o inną, bliższą stolicy prowincję. Nawet tym razem nie potrafiła stwierdzić, czy problem ludności rdzennej faktycznie był przyczyną przyjazdu do pałacu, czy nie. Nathaniel nie pozostawał ślepy na te próby ani urodę północnej gubernatorki. Pociągała go fizycznie, rozmowy też jako tako się kleiły, aczkolwiek nie była jego wymarzoną, jeżeli w ogóle jakąkolwiek, kandydatką na żonę. On jej też prawdopodobnie „imponował" bardziej wyglądem, niż charakterem.
-Może dlatego, że nie szukam zobowiązań –odparł. Kobieta uniosła lewy kącik wyżej i pochyliła się lekko w stronę mężczyzny.
-Rozumiem. A czy wynagrodzenie panu zajęcia się moim problemem zalicza się do zobowiązań? –Nathaniel od razu wyczuł, o co chodziło gubernatorce. Poinformował kobietę o swoim braku głębszego zainteresowania, więc co mu w sumie było szkoda.
-Jeżeli pani uzna, że nie, ja nie postąpię inaczej.
-Dobrze. –Wzięła kluczyk z blatu biurka i podeszła do drzwi. Zamknęła je i wróciła do Nathaniela, zostawiając suknię na podłodze.
CZYTASZ
Topielcy
General FictionWodne odmęty w ciszy pochłaniają ciała. Każda kropla wlewająca się do płuc jest jak ziarenko piasku w klepsydrze. Z tą różnicą, że nikt nie obróci naczynia. Utoniesz, czy zaczniesz topić innych? Decyduj, gra się rozpoczęła. Ród Crescent od lat służy...